Wyrypa pod parasolem


wyrypa 2016WYRYPA BESKIDZKA ULTRA 15-17 lipca 2016r 125km i jeszcze więcej. A więcej relacji z Wyryp w dziale WYRYPY

17:21 – przyjazd do Żywca. Spotkanie ze znajomymi przy kawie i ciastku. Powrót na dworzec PKP. Nie da się nie zauważyć kolejnych odważnych na Wyrypę.  To przy samochodach, to w sklepie.

Jeszcze uzupełnić ekwipunek. Jakiś konkret mięsny na ząb? Może jeszcze jedną wodę dużą? W pobliskim dworca kiosku – pelerynę przeciwdeszczową. Ta cienka spakowana wcześniej nie wystarczy? Może…

Jeszcze kilka chwil wątpliwości: czy pierwsi już poszli? Czy nie na godzinę 18:30 pisano start?

Ech, ta niepewność. Ruszyć już, bo już poszli? Ale są inni. Jeszcze, czy: już – niewielu? (w końcu podeszłam, dopytałam: o której godzina wymarszu? 19:30.

Doczekać zatem cierpliwie.

Najpierw poruszenie pierwsze: przywieźli koszulki. Chwil kilkadziesiąt później poruszenie drugie: dojechali pozostali. Są  i organizatorzy. Weryfikują zgłoszonych, pobierają wpisowe, wydają materiały informacyjne. „Kto odhaczony, może ruszać.” Czekać na wszystkich? Kolejka na godzinę chyba.

Ruszamy. Pierwszy etap: szlak niebieski.

Z  Żywca przez Park i dalej, do wejścia w góry. Przez Tokarkę, Pawlacki Wierch do Jastrzębicy. Umęczyć się wspinaczką. Cieszyć przyjemnym wieczorem i  zapadającą nocą. Usłyszeć z konarów drzew ptaki, do snu pewnie się układające, i mówiące ‘dobranoc’ ostatnim ćwierkiem.

Pilnować znakowania szlaków, dosłyszeć tych, którzy tę trasę znają i instruują: będą nagłe zwroty, zakręty. Rzeczywiście – tak jest. Dzięki wskazówkom mogłam uniknąć niepotrzebnego błąkania się w zapadającym zmroku.

Wytchnienie dla nóg przy zejściu do Sopotni dać, chwilę przysiąść na schodkach. Odetchnąć, przegryźć batona, łyknąć wodę. Ruszyć dalej.
Wyzwanie numer dwa tej Wyrypy: wspinaczka na Kotarnicę. Marsz nadal niebieskim szlakiem. Od asfaltu pod Sopotnią Małą to ponad 600m przewyższenia. Dopiero wspiąwszy się, umęczywszy, pozwolę sobie na chwilę odpoczynku. Teraz muszę jeszcze zejść czarnym szlakiem do Sopotni Wielkiej. Przystanąć u stóp miejscowości, wsłuchać w szum, grzmot niemal – wodospadu. Popatrzeć w spienione wód grzywy. Choć noc, choć ciemność, widać i słychać wodę opadającą rwącym potokiem.

Ruszyć dalej. Kilkaset metrów asfaltem i znajduję wejście na żółty szlak, który pod Łabysówkę wspinać nakazuje się nogom. Przed szczytem skręcić na niebieski szlak do Korbielowa prowadzący, gdzie zszedłszy do centrum miasta, na zielony obrać należy kierunek – na Halę Miziową.

Wyciąg narciarski okazuje się bardzo dobrym punktem orientacyjnym. Unosi się coraz gęstsza mgła. Znawcy przepowiadają: będzie padało! Nie myli się chłopak ani na jotę: po długich chwilach błąkania się i upewniania, że właściwy kierunek stale z nami; że to wyciąg narciarski wyznacznikiem, to ukazujące się na drzewach i słupach znaczki szlaku – prowadzą właściwie. Mgła w mżawkę przeistacza się i w deszcz. Gęstszy i intensywniejszy. Czas na pelerynę! Najpierw tę cienką.

Trudna trasa, mocna wspinaczka. Widoczność? –  nijaka. I ciemny mrok nocy. Obawy: nie nadążę za tymi przede mną! Zgubię się! Dzielnie deptać do przodu, łapać oddech wspinając się wyżej i wyżej. Nie przejmować się opadami! Czuć się skutecznie chronioną nylonem peleryny. Jeszcze i jeszcze, i jeszcze do przodu. Łagodniej odrobinę. Aż ujrzeć zbawienny budynek: schronisko!

W środku już kilkunastu Wyrypowiczów. Koledzy biegacze: jeden spać na chwilę legł na dostępnej kanapie, drugi dopija gorącą herbatę.

Rozmowy, rozmowy, rozmowy. Zegar wskazuje trzecią dwadzieścia. Nad ranem. Nie myśleć o tym, co za chroniącym murem. Nie patrzeć za okno na mgłę i mżawkę w deszcz i ulewę przechodzące.

Zmieniam na chwilę koszulki na ciepły, suchy polarek. Ugotuję jeszcze wodę, by gorący napój: czy to herbatę, rosołek z kostki, czy kawę zaparzyć. Usiąść. Zjeść jakieś konkrety. Dużo, dużo jeść. Zmusić się. Dać nogom odpoczynek. Oddychać swobodą i myślą – niebawem dalej. Teraz odpoczynek. Ten dłuższy. Analizowanie kolejnego odcinka. Przyswajanie, ile jakim kolorem szlaku dalej. Uświadamiam sobie: to już prawie 30.km! No tak,  końcu idziemy ósmą godzinę.

Jeszcze posiedzieć, i jeszcze chwilkę. Znajomi powoli zbierają się. Wychodzą jedni, przychodzą następni. Pada? Nie, nie pada. Leje. Siąpi. Kropi. Co kto przyjdzie, to różnie ocenia. Aura tak zmienna.

Decyduję w końcu: zbiórka! Naciągam koszulki, które zdążyły przeschnąć. Zmieniam skarpetki. Buty sprawują się świetnie, mam z gore-texem. Sprawdzają się – jeszcze nie przemokły. Naciągam peleryny – tak, tak: obie. Tę cieńszą najpierw, na nią plecak, a na to wszystko tę grubszą. Nawet na plecak mogę ją zarzucić. O – zmiana. Chowam kije do pokrowca, przytraczam do plecaka, zaś wyciągam… parasol. Wzięłam parasol! Tak właśnie. Laskę – ten większy niż automat. Zobaczymy, jak się sprawdzi. Nie rozważam, jakie ‘zgorszenie’ wzbudzam. Chciałabym jak najwięcej przejść z planowanej trasy. Tę ultra ustalono na – bagatela! – sto dwadzieścia pięć kilometrów.

Już od tygodnia rozważałam: ile dam radę? Od wtorku ciągle to pada, to siąpi. Prognozy – zmienne. Od piątku obserwowałam wnikliwie i wnioskowałam, wyczytywałam z meteogramów, że od soboty popołudnia powinno padać. Może zatem udałoby się przejść przynajmniej pierwszą opcję: pięćdziesiątkę? A tu niespodzianka: już w piątej, szóstej godzinie, na półmetku pierwszej części zaczęło padać.

Idę za tymi, co teraz wyszli. Czerwonym szlakiem. Przez Las Suchowarski w stronę granicy. Pół godziny chyba to zajmuje. Chronię się pod parasolem. Pewnie zostanę jakimś symbolem tegorocznej Wyrypy. Taki krasnal pod pomarańczowym daszkiem.

Dochodzimy do granicy, ostry zakręt w prawo. Teraz niebieskim. Przez Górę Pięciu Kopców, pod szczytem Pilska, przez Tanecznik, Muńczolik, Palenicę do Trzech Kopców.

To było przeżycie! To był ‘WY-GWI-ZDÓW’. Dosłownie. Zawieje, zawieruchy. Dymy mgły i mżawki. Deszcz najpierw ulewą moczył. Później dla odmiany ziębił siąpiącą gęstą mżawką. Parasol w miarę chronił mnie całą od zawiewającego zimna. Dłonie na zmianę chroniłam pod połami peleryny. Truptać do przodu, do góry po tych kamieniskach.  Wiatr zapobiegał przeziębieniu, osuszając co rusz przemoczone spodnie.

Tutaj dygresja: polecam jak najbardziej cienkie, trekkingowe spodnie. Na sobie miałam jakiś model Salomona. Na tę temperaturę –  (oceniono i powiedziano mi później – było 6 stopni Celsjusza) –  wystarczyły. Co zamokły to na mniej zarośniętym fragmencie wiatr natychmiast osuszał.

Wspinaczka wąską ścieżką szlaku kamienistego, obrośniętego wysoką już trawą i innymi krzewami. Ustępować miejsca zbiegającym – dziś, okazuje się, takim skoroświtem, jakiś bieg organizowany fragmentem naszego wyrypiarskiego szlaku. Co czas jakiś w naszej pięcioosobowej grupie wołanie słychać: przepuść! Na bok! Biegacz!

Szliśmy męczącym kroki wzniesieniem, walczyliśmy z wietrzyskiem. We mgle rozjaśniającego się dnia pilnowaliśmy, by nie zgubić trasy szlaku. W jednym miejscu wątpliwość przeżyliśmy, zdaje się w okolicy Góry Pięciu Kopców, gdzie rozwidlały się szlaki. Gdzie schodziły się czarny i żółty szlak z naszym, niebieskim, później czerwony dochodził jeszcze. Minut kilka kluczenia. Choć tylko kilka, w tej zawierusze, w tym wietrzysku smagającym igiełkami deszczu wiecznością były te chwile. Zbawiennie udało się pójść we właściwym kierunku. Jeszcze trochę wzniesień, jeszcze zejść kilka. Podejście pod Tanecznik, trawers Muńczolikiem. Wciąż walka z wietrzyskiem, z zacinającym deszczem. Z mgłą. Podejść pod Palenicę przygranicznego szlaku. Schodzić pod górę Trzech Kopców, wspiąć się na szczyt i dalej iść w górę, i w górę czerwonym już szlakiem. Już co raz bliżej odpoczynku, tutaj nie ma co myśleć o przystanięciu choć na chwilę. Kto cammelbacka nie ma, kto po wodę sięgnąć musi do plecaka – rezygnuje nawet z dopojenia organizmu. Wytrzymać, dotrzeć do schroniska, które niebawem. Jeszcze wysiłku trochę, mobilizacja sił. Hart ducha, szlifowanie swojego charakteru. Iść i dojść. Gdzież to schronisko? Czy to do niego trzeba wspiąć się na sam koniec? Bo właśnie równiej, wygodniej iść po płaskim, choć woda chlupie i błocko buty obejmuje. Jest, jest schronisko! Nasza ‘Rysianka’. Zbawienny domek. Niby to tylko jakieś 8-9 kilometrów od poprzedniego punktu. Ale to góry. One wymagają. One uczą pokory. Jakże nasze wnętrze budują,  szlifują charaktery! Iść, wierzyć w siły swoje, w łaskawość natury – i dotrzeć.

W środku schroniska dużo ludzi. Później okazuje się – ja nawet nie pomyślałam – że wielu pomyliło kierunek przejścia od poprzedniego schroniska. Przypadkiem ominęli przedsmak ‘wygwizdowa’, bezpośrednio na Trzy Kopce kierując się od Hali Miziowej. Nie jest wykluczone, że gdybym sama szła, popełniłabym podobne przeoczenie.

W schronisku na Rysiance cieplutko, przytulnie. Jak zwykle właściciele stają na wysokości zadania. To naprawdę moje ulubione schronisko w czasie wyrypowych wypraw. Tutaj zawsze wrzątek czeka i herbata. Z cukrem i cytryną. Przemiła i sympatyczna obsługa. Zawsze przyklaskiwać będę filozofii działania właścicieli schroniska na Rysiance. Dziękuję Wam, dobrzy Ludzie. Jak wiele znaczy Wasza postawa i otwartość dla turystów. DZIĘKUJĘ.

Wzorem innym, nie decyduję się na gorący posiłek. Bazuję na konkretach własnego prowiantu. Kupuję jedynie parzoną, mocną czarną kawę. Nie żałuję sobie cukru. Na takiej wyprawie? Należy się organizmowi.

Hm – dumam przez chwilę – może, jak niektórzy – warto byłoby piwo? Choć bezalkoholową się zwę… Tylko przez krótki moment takie myśli. Choć to również elektrolity, choć to kalorie – nie, dziękuję.

Rozkoszuję się ciepłem, suchością – podobne jak w poprzednim miejscu postoju zaraz po przyjściu przebieram się do polarka, dając odetchnąć koszulce i bluzce.

‘Kto ma sucho w butach?’ – pytam z uśmiechem. Chłopcy z sąsiedniego stołu chórem wołają ‘Tamta pani za kontuarem’. Powszechny śmiech. Atmosfera sympatyczna, przyjazna. Obliczamy i  bilansujemy kilometry. Jedni pięć, inni nawet dziewięć kilometrów mają na licznikach więcej niż mapa wskazuje. Tutaj powinniśmy mieć około 41 kilometra. Teraz do Chaty na Zagroniu. Do pierwszego etapu z trzech, tudzież mety dla tych, co  zdecydowali się na pięćdziesiątkę.

Przerwa moja trwała może z pół godziny. Wychodzę zmieniwszy ubiór na szlakowy. Opatuliwszy się ponownie peleryną, tą grubszą, zarzucaną na plecak. Nadal przedkładam parasol nad kije.

Stąd, żółtym szlakiem, podobno około dwóch godzin wędrówki do kolejnego punktu, czyli Chaty na Zagroniu. ‘Wygwizdowa’ podobno ma nie być – dowiaduję się u znawców. I ma być dużo lżej niż tą trasą, która prowadziła nas do tego schroniska.

Wędruję mijając schronisko na Lipowskiej, wchodząc i schodząc z kolejnych wzniesień: Lipowski Wierch, Boraczy i Redykalny. Mocny skręt w lewo, nadal żółtym szlakiem przez całą chyba Zapolankę do Chaty. Przez kilkadziesiąt minut szłam z kolegą, który dogonił mnie w pierwszej części tego odcinka. Rozmowy, wspomnienia, mądrości o dotychczasowych doświadczeniach. Po czym kolega przeprasza: musi przyspieszyć, bo planuje przejść całą trasę, tę ultra. Ok, nie ma sprawy. Instruuje mnie jeszcze, jak dojść do chaty; że jeszcze ze trzy kilometry przede mną; że na wskaźniki patrzeć.

Wędruję sobie zatem dalej samotnie w strugach deszczu. Chwilami niby przestaje lać, by nagle silniej popadać. Parasolka dobrze chroni, patent na chronienie zamienne rąk pod peleryną dobry. Droga nie najgorsza, bo dość szeroka. Nogawki spodni nie specjalnie narażone na przemoczenie długimi trawskami.

Choć szlakiem tym już szłam co najmniej dwa lata temu, znów rozpoznaję go na nowo. Znów dziwię się: już powinnam być u celu, już chyba chatka – a tu nic. Jeszcze do przodu. Jeszcze ten zakręt i kolejny. W końcu wypatruję kierunkowskaz. Jest napis ewidentnie adresowany do nas ‘WYRYPA’ i strzałka w prawo. Iść wyboistą kamienistą drogą, czy trawskami łąki, choć skoszonej, jednak moczącej buty i nogawki?

Wybieram drogę. Z oddali chatkę za kolejnym zakrętem wypatruję. Właśnie wychodzi i wchodzi jakaś dziewczyna. Zobaczywszy mnie z oddali woła „Zapraszamy!”. Dziękuję – wołam, uśmiecham się.

Och, już. Już pięćdziesiątka za mną. Wolno, bo wolno. Gdy ja wchodzę, wychodzą inni w dalszą wyrypiarską wyprawę. A przed nimi pewnie jeszcze inni wyszli.

Jeszcze jedno ekstremalne przeżycie: do toalety trzeba! A to na dworze. Coś a’la Sławojka. Trzeba zbudować w sobie chęć wyjścia na tę deszczówę. Raz-dwa przejść pod parasolem. Nie jest źle. To tylko kilka metrów za schroniskiem. Nie jest nawet tak strasznie zimno. Parasol znów spełnia swoją rolę.

Wracam do Chatki, do przedsionka, gdzie trochę ludzi. Jedni ubierają się, drudzy rozpakowują, rozbuwają. Tutaj buty zdjąć. Jak? Jak zdejmuje się buty? Głupie, trywialne pytanie. Pozornie. Dla mnie pozornie. Po tym marszu, po doświadczeniu ‘wygwizdowa’, po przejściu kilometrów w deszczu i mgle, która jak wata – zdawałoby się – kleiła się do ubrań. Ogromnym plusem tego schroniska… kapcie. Nie trzeba  biegać w skarpetkach. Korzystam z tego dobrodziejstwa, zdjąwszy buty, które z mozołem  rozwiązywałam. Tak wszystko przemoczone, pozaciągane. Trochę jakby zimno w dłonie.

Powrót do środka. Do ciepełka. Do przesympatycznej i kompetentnej ekipy Chatki. Kawy? Herbaty? Mięsożerca, czy wegetarianin? Usiądź, odpoczywaj, podamy. Aż rozczula taka postawa. Brawo ekipo! Dziękuję.

Zasiadam rozleniwiona, ‘tylko trochę’ umęczona. Kawę pod nos postawią, fasolkę. Mniam, jaka pyszna! Rewelacja! Naprawdę wyśmienita. Szkoda, że organizm się trochę buntuje – poprosiłabym o dokładkę.

Rozsiadam się wygodniej, najedzona, kofeiną porządnej kawy doprawiona. Przyglądam się kolejnemu etapowi wędrówki na mapie.

Dziewczyny z Chatki odhaczają na swojej liście przybywających, dopytują kto dalej, kto zostaje. A ja? Hm… idę. Całość? Dopytują. Nie wiem… to się okaże. Idę, dokąd dojdę…? Bóg jeden wie.

Zbieram się. Kilku ludzi również w jednym czasie. Pilnie śledzę znakowanie szlaku prowadzącego do Nickuliny, pamiętawszy jak lat temu kilka błąkałam się przy zejściu absolutnie pogubiwszy kierunki.

Teraz pilnuję, idę dokąd znaczki wskazują. W dół. W prawo, w lewo, do szosy, do asfaltu. Do cywilizacji. Doganiają mnie jedni, potem drudzy. Truptam powolutku, oni więcej sił mają. Dochodzą do mnie, wyprzedzają, giną z widnokręgu. Tu zakręt, tam zakręt. W końcu – okazuje się – masz, popełniłam pierwszy  z karygodnych błędów w tej części wyprawy. Nim do głównej drogi w Rajczy dotarłam, nim zorientowałam się, nim pomyślałam i zdecydowałam się w tym mżącym i intensywniej padającym deszczu przystanąć, wyciągnąć mapę, zorientować dokąd dalej – doszłam do dworca PKP w Rajczy. Czyli w prawo z Nickuliny wychodząc skręciłam. Czyli zagubiłam mój zmysł orientacji, który i tak kulawy. Czyli nie wyczułam dokąd dalej, pamiętając, że na Sól i Zwardoń się kierować, ale w którąż to stronę???

Zirytowana, szukawszy schronienia na dworcu w Rajczy a nie znalazłszy, weszłam w korytarz pobliskiej kamienicy. Choć zimno, to nie deszczowo.  Do irytacji pomylonymi drogami doszło spostrzeżenie uszkodzonej peleryny. Kurdelebele! Dopiero kupiona! Jeszcze droga przede mną! Deszcz pada! Tak być nie może!

Ratowałam się plastrem, choć z opatrunkiem, dobrze zespoił rwące się elementy. Odwiesiłam pelerynę, wyjęłam pół-zgrabiałymi rękami mapę. Przyglądam się, myślę, analizuję. No tak! Miałam na lewo! Do dworca PKP w Rajczy, owszem, ale do Centrum. Wracaj zatem kobieto!

Łyk wody, mały kęs batona. Plecak. Peleryna. Parasol. Dalej! Powrót i dalej!

Kogo tu pytać, skoro tubylcy przed zimnem i deszczem schowani w domach? Z naprzeciwka idzie dwóch Wyrypowiczów. Ich pytam, czy do Zwardonia to tam – wskazuję przed siebie ręką. Nie wiedzą. Oni zawracają już. Dla nich na pięćdziesięciu kilometrach kończy się tegoroczna Wyrypa.

O – wybawienie! –  jest tubylec. Pan kowal pewnie, bo bramę robi, maluje w szopie od drogi blisko. ‘Na Zwardoń to ten kierunek?’. ‘Tak.’

Dochodzę do centrum Rajczy. W pobliskim spożywczym uzupełniam prowiant.

‘Sól, Rachowiec, Zwardoń.’ – nakazuję mantrę moim małym szarym komórkom. Asfaltem z sześć kilometrów. ‘Sól, Rachowiec, Zwardoń’. Dochodzę do ‘rogatek’ miasta, do drogowskazu ‘Zwardoń 14, Sól 5km.’ Po drodze jeszcze Rycerka. Pierwszy fragment czerwonego szlaku. Na ten mam w ogóle nie zwracać uwagi. Dopiero w Soli – najpierw asfaltem, potem w góry i w górę, na Rachowiec, by szczytem jego  dotrzeć do Zwardonia .

Pamiętając o tym, wędruję, choć oczy się kleją, wędruję, spać. Najzwyczajniej spać! Byle do Zwardonia. Może tam dworzec będzie otwarty, na ławce z godzinę się uda przekimać. Wiata jakaś? Może na Rachowcu jakiś szałas będzie? Pomimo deszczu i chłodu na chwilę chociaż, maks 2godziny, rozwinąć karimatę, zakutać się w śpiwór. Zdrzemnąć.

Zmuszam się do nie spania. Przebierać nogami. Pilnować trasy. Jest Sól. Jest czerwony szlak… Coś tutaj chachmęcę, kręcę, kombinuję nieświadomie, bo nagle – nie tak ‘aż’ nagle, po kilku kolejnych kilometrach – przez chwilę wypatrzony czerwony szlak zgubiłam. Przede mną rozwidlenie szosowych dróg – na prawo Sól Kiczora, na lewo pewnie Zwardoń? Przekonuję siebie. Nie przystaję. Nie wyciągam mapy. Jak w takim deszczu i wietrze?

Chociażby jakiś przystanek! Daszek!

Jest w końcu. Zasiadam na ławce przystanku autobusowego, zdjąwszy wcześniej plecak. Dobieram się do mapy. Spoglądam i oczom nie wierzę –  gdzież jestem!  Jakim to cudem!

Nie kląć, nie kląć! NIE KLĄĆ! chcę kląć na czym świat stoi. Dlaczego tutaj? Jakiż to sens? Jakim sposobem???

Przechodzących ludzi pytam ‘Którędy do Zwardonia?’. Wskazują tę drogę w lewo. Ale to kilka kilometrów. Tak, wiem.  Myślę o sześciu przypominając sobie drogowskaz u wyjścia z Rajczy. Skoro Sól już minęłam…

Spakowana, na nowo zakutana w pelerynę, pod parasolką – idę i koryguję myśli swoje, orientację, położenie.

Nie! Nie jestem na odpowiedniej drodze! Do Zwardonia – owszem – kilka kilometrów, kilka nastek, może i dziesiątek? Przecież – przypominam sobie co mapa wskazywała – pewnie idę w kierunku drogi
S69! Odbiłam zupełnie z trasy Wyrypy. Oddalam się od czerwonego szlaku, tędy na Rachowiec nie wejdę!

Nie wiem co robić. Zawracać nie chcę. Łudzę się, że niebawem usłyszę szum samochodów, czyli zbliżające się skrzyżowanie z S69.

Nie, to nie tym razem! Natykam się na tablicę informacyjną ‘Ścieżka rowerowo-sportowa z Soli Kiczory do Zwardonia. 6km.’ Ooookeeeeejjjj. Teraz znaleźć którędy mogę się dostać na tę ścieżkę. ‘Tu jesteś’ – na mapce-tablicy informacyjnej. Kilkanaście metrów prosto, potem w lewo… Przystanek kolejowy również namalowany. Gdzie tu…? – właśnie odjechał pociąg. Ludzie idą. Pytam o ścieżkę z mapki-tablicy.

‘Tak, to tędy, przez tory, prosto, w prawo i według strzałek.’ – jeden z przyjezdnych mówi.

Oooookeeeej. Skręcam. Przechodzę pod szlabanem z trudem mieszcząc się z plecakiem.  Aż kolana o litość zawołały, tak niski był to skłon. Obejścia nijakiego.

Idę ścieżką. Kurka! Znowu wściekłość we mnie: to jest droga rowerowa? Sportowa, owszem, jak najbardziej. Ale rowerowa? Te kamieniska, ostre, częste – jakże po tym jechać? Może jeszcze z dziećmi? Gratuluję pomysłu.

Wściekła na siebie, za swoje gapiostwo, swoje błąkanie, brak orientacji w terenie – wyżywam się myślami na wymyślicieli tej ścieżki. Wspinam się do góry i wyżej. Ha! Chciałaś Rachowca uniknąć? Chciałaś oszukać i nie przejść trasy? Masz za swoje!

Ścieżka chyba na sam szczyt góry wprowadza – do wyciągów gęsto rozstawionych na zboczach. Do… – rety, jestem! Znalazłam! – do szlaku czerwonego! Zatem najgorzej nie jest. Kilometraż zachowany, a może i przewyższony. Wzniesienia? Nic nie podarowane. Co wspinać się trzeba było, było wspinane.

/dziś sprawdziłam w Internecie. Naprawdę musiało zmęczenie mnie ogarniać. Taż to ścieżka nie rowerową, a spacerowo-sportową nazwana /

 

Docieram do coraz gęściej rozstawionych domów, docieram do początku czarnego szlaku. Docieram do kierunkowskazu ‘Schronisko PTTK Dworzec Beskidzki’. Kwadrans. W dół.

Dobrze ja idę? Jak było w rozpisce? Jak mapa wskazywała?

Nie pamiętam. Nie wiem. Idę. Znaleźć na chwilę schronienie, dach, wiatę, dworzec! Do schroniska. Móc wyciągnąć mapę i zorientować się w swoim położeniu. Ach, ten deszcz!!!

Powtarzam sobie ‘Przecież schronisko nie może być nieczynne’. Amok, krótkopamiętliwość. Każdy kto w mapę spojrzy, kto wczyta się – ja przecież tez czytałam nie raz!!! – owszem, schronisko, dworzec… ‘tymczasowo nieczynne’. Tak właśnie jest. Dochodzę do murów, wpatruję się w okna – puste, smutne, zakurzone. Bez firan. Wpatruję się w główne wejście – ‘zabite na głucho’.

K…..!!!!!

Nieopodal róża szlaków – tam, czerwonym, na Wielką Raczę. Tam, czerwonym, na Rachowiec. Tam, żółtym, na dworzec PKP.

Decyduję – na dworzec. Pod dach jakiś. Na Raczę trochę  kilometrów i godzin, wypada naładować akumulatory organizmu. Dożywić się, dopoić. Wytchnąć przez chwilę. Samo irytowanie wysysa siły. Najbardziej to wkurzam się na siebie: jakiż u mnie brak orientacji w terenie! Jakiż ze mnie ignorant w tej materii. Czemuż tak? czemu …??? Zadaję sobie pytania, na które próżno szukać odpowiedzi. Cóż – tak jestem skonstruowana.

To po kiego czorta wybierasz się w takie trasy? Jaki sens spacerów w takim terenie?

Pozostawiam bez odpowiedzi. Nie wnikać. Nie analizować. Teraz iść do dworca PKP, schronić się w murach przed deszczem, może ogrzać się jakoś? I zjeść.

Już z oddali w dole widać rozjazdy torów, stojące dwa składy pociągów, budynek dworca. Idę tam i ponownie rozczarowuję się: nie ma. NIE MA. Nie ma dworca dostępnego turystom. Nie ma kąta do przyzwoitego odpoczynku. Nie ma… Jak tak można traktować ludzi? Jak… Słów mi brakuje. Wkurzam się, wygaduję i zawracam. Pod budynkiem dworca, po przeciwnej stronie drogi – wiata, przystanek. Są ławeczki. To musi mi wystarczyć.

Kobieto, jesteś w górach. Jesteś na Wyrypie. Zadowalaj się tym, co jest. Wykorzystuj, co natura daje.

Zdejmuję pelerynę, plecak. Dobieram się do słoika konfitur i bułek, które kupiłam w Rajczy. Wszystko zjadam. Obie kajzerki, cały słoiczek pysznej słodkości malinowej. Popijam wodą.

Teraz mapa. Zerk na zegarek. Godzina 18:40. Obliczam, że do Wielkiej Raczy, najbliższego cywilizowanego miejsca, mam około pięciu godzin marszu. Czyli dotrę tam około północy. Czyli nocą sama będę wlokła się szlakiem.

Nic to. Chciałam. Bardzo chciałam iść. Uwielbiam Wyrypy. Uwielbiam góry. Uwielbiam szlaki. Uwielbiam deszcz i mgłę i mżawkę i plecak.

Tylko… – hm… –

Nic. Ruszaj się kobietko. Maszeruj. Dojdziesz. Nie ma co. Czołówka jest. Jedzenie jest. Picie jest.

Byle do Wielkiej Raczy. Przekimać tam do świtu, by wyczerpanym organizmem nie szarżować, by nie doświadczać ‘zwidów’ nocnych, by dać odetchnąć członkom swoim.

Pakuję wszystko. Peleryna na siebie. Parasolka w dłoń, nad głowę. Komu w drogę, temu – marsz.

Idę. Chyba koło dziewiętnastej wyruszyłam – nie sprawdzałam dokładnego czasu. Pamiętam zegar na wieży w okolicy dworca PKP zwardońskiego. Chyba coś takiego było.

Ruszam. Najpierw powrót do schroniska tego tymczasowo nieczynnego, potem pod różę szlaków i pilnować! Iść i śledzić znakowania.

Idę, wspinam się. Wątpię – bo to tu, to tam ścieżka szlaku zakręca jakby wyprowadzając mnie z powrotem na przebytą trasę. Byle nie na Rachowiec! Nie chcę się wracać!

Ufam znakowaniom, ufam sobie pilnie śledzącej znakowania, ufam trasie. Zadziwiająco szybko docieram do Chaty pod Skalanką, na Skalance /mijam ich dwie w pewnym odstępie/. Pilnuję słupków granicznych. Jeśli pomylę znakowania szlaku, na pewno one są właściwym wyznacznikiem prawidłowej wędrówki.

Jedno i drugie i trzecie i dziesiąte wzniesienie. Serducho wali, stopy wędrują, przenosząc mnie z plecakiem w przestrzeni. Idę i idę. Nie patrzę na zegarek, wędruję. Myślę o Wielkiej Raczy. By dotrzeć jak najszybciej. By usiąść i odsapnąć. By nie zastała mnie ciemność nocy na szlaku, choć wiem, że to niemożliwe. Skoro wspinaczka przede mną, nie mam szans przyspieszyć. Nie w tej godzinie mojej Wyrypy, nie z tym obciążeniem, nie w takiej aurze.

Idę. Przyglądam się mijanym widokom. Idę, idę, idę i…/ https://www.youtube.com/watch?v=Zy-eeMRVaX8 / ‘Hurrrraaa!!! Jesteśmy uratowani!!!!’    –  chce mi się krzyczeć i śmiać, i biec. Biegnę zbiegi już i tak od jakiegoś czasu, by szybciej pokonać drogę do Wielkiej Raczy. Radość moją wzbudza widok dwóch idących przede mną plecaków. No, oczywiście, że te plecaki na grzbietach ludzi! To  pokrowce plecaków najpierw ujrzałam. Rozpoznałam po krótkich spodenkach kolegę Andrzeja. Choć już zmrok, choć chlapa, choć nieustający deszcz – dojrzałam sylwetki dwóch wędrowców. Przyspieszyłam zbieg. Dusza sama woła cytat z kultowego filmu o uratowaniu. Również bym tak popodskakiwała jak bohater; mam siłę i ochotę na żywszy bieg, nie zważając na wdeptujące stopy w błotniste kałuże rozbryzgujące fontanny wody. ‘Huuurrraaa! Jesteśmy uratowani!!!’ – z radosnym okrzykiem dobiegam do chłopaków.

Słowotok ze mnie wypływa. Mówię im, jak bardzo cieszę się na ich widok. Gadam i gadam, i gadam, i gadam. Pewnie mają dość. Andrzej mrukliwy. Też pewnie umęczony. Kolega drugi bardziej rozmowny. Idę pomiędzy nimi. Przepraszam kolegę postępującego za mną za parasolkę. Ja chronię się nią przed chlapą z gałęzi, z liści krzewów. Mam świadomość, że pewnie nie jedna gałązka może majtnąć w tył i uderzyć kolegę. Staram się iść nieco dalej od niego. Sugeruję, by szedł przede mną.

Zdaje się, że za szczytem Kikuli, przed  Małym Przysłopem natknęłam się na współwyrypowiczów.

Razem wspinamy się na kolejne wzniesienia – Wielki Przysłop, Obłaz. W ciemnej ciemności, mleczną mgłą widoczność oblana, utrudnia obserwację. Czy to już bezpośrednio wdrapujemy się na Wielką Raczę?

Ile czasu idę od Zwardonia? W jakim czasie poszczególne odcinki pokonywałam? Samotnie, teraz z chłopcami. Andrzej mówi, że pod Wielką Raczę się wspinamy, że już niedaleko. Ripostuję, że jeszcze, jeszcze. Świta mi widok z mapy, że na tę górę wspinaczka na godzinę dwadzieścia wyceniona. Kolega z tyłu napomina ‘nie kracz’. Ok, zamykam dzióbek. Zdaję się na nich. Pewnie znowu coś mieszam.

Tak jest w rzeczywistości. Kilkadziesiąt minut od zapowiedzi Andrzeja nagle wśród mglistości wyłania się po prawej zarys budynku, światło w oknie. Jesteśmy! Jesteśmy!!!

Radocha wielka. Wspiąć się, wręcz wdrapać po schodach skalnych do środka. Co za błogość! Co za ciepło! Wszedłszy na ganek-przedsionek, zdejmując peleryny, kurtki, plecaki, mówię chłopcom jak bardzo im dziękuję za obecność na szlaku. Bez nich bym zginęła. Nie wiem, co bym bez nich zrobiła. Doszliśmy!!! Wielka Racza zdobyta!

Jeść, spać, iść – taki mam plan. Mam zamiar stąd wyjść o świcie, koło czwartej nad ranem. Zadziwia nas godzina na zegarze: dochodzi dwudziesta druga! Ależ rozwinęliśmy tempo! Ależ szliśmy, że udało się dwie godziny urwać na trasie. Dwie godziny! To bardzo, bardzo dużo. Albo przekłamania w oznakowaniach przejść? Skrótów tutaj na pewno żadnych nie robiliśmy. Stale śledziliśmy znakowania na drzewach.

W środku kolega, który szedł ze mną fragment trasy do Chaty na Zagroniu; koleżanka z kolegą, którzy planowali przejść całość. Jeszcze chyba dwóch innych. I ci dwaj, którzy ze mną tu doszli oraz ja.

Wrzątek! Pić! Nic z tego. Gospodarze podobno już spać poszli. Czajnik niedostępny. Buuuuuu

Nic to, trzeba zadowolić się tym, co jest. Tym, co się ma.

Przebieram się w suchości. Zmieniam obuwie. Wreszcie! Dać stópkom ciepło i suchość. Zmieniam wszystko, nawet bieliznę. Korzystam z gościnności kolegi, który rezygnuje z dalszej Wyrypy, tutaj się zameldował, tutaj śpi i stąd wraca. Skoro śpi – ma dostęp do prysznica. Udostępnia go. Skwapliwie z tego korzystam. Co za ulga dla ciała. Co za relaks. Co za… rozkosz. Tak, tak. I wcale się nie oszczędzam: po wykąpaniu serwuję sobie zimniutki prysznic. Dla zdrowotności. Dla hartu. Dla wszystkiego.

Spóźniona kolacja. Przychodzi gospodarz, czy jego współpracownik. ‘A co tu?’ – gdy proszę o wrzątek – ‘Chcą glebę, chcą wrzątek, nie chcą płacić.’

e…, y…., – zamurowało mnie. No…, zapłacimy.

Chłopak gdzieś się traci, ja gdzieś wychodzę. Jakaś roszada? Zza otwartego kontuaru ktoś pyta: co kto chce? Chłopcy zamawiają herbatę, ktoś wrzątek. Ile? Za wrzątek nie płacimy – odpowiada pan. Również proszę. Gorący rosołek z kostki. Bułki.

Później, popołudniu, dowiaduję się, że dwóch panów tu z nami gadało. Jeden maruda, drugi uprzejmy. Ten drugi gościł wrzątkiem, nie marudził, że chcemy skorzystać ‘z gleby’.

Okazuje się, że wśród naszej szóstki, czy ósemki, tylko jedna osoba decyduje się iść całość. Reszta przez Muńcuł, setkę pokonuje i schodzi do Chaty na Zagroniu.

Chłopak, który kończy swą przygodę uświadamia mnie, tę zdecydowaną na całość – że do przejścia jeszcze 50km! Gdy powiedziałam, że o świcie, koło czwartej chcę wyruszyć, dopowiada – nie masz szans dojść o czasie do celu. Idąc 3,5km na godzinę – namyśla się, liczy w głowie, kalkuluje – dojdziesz tam koło dziewiętnastej.

Ooooops… To…, no…, tego…

To… Najwyżej powiedzcie w Chacie, że się jeszcze czołgami. Po czym koryguję – nie. Nie ma sensu. Pewnie zejdę gdzieś z trasy. Skrócę  gdzieś. Patrzę na mapę – może zejdę niebieskim szlakiem przez Krawców Wierch do Złatnej.

Przeżuwam bułkę, popijam gorący rosołek. Rozmyślam.

Jeszcze raz zasiadam do mapy. Śledzę przebieg trasy i głośno liczę – kilometry 1,7+2,10+3,7+1,8+1+4+1,6+1,8+3+2,1+4,7+2,8+2,2+2,7+2+3,6  i czasy – 25’+35’+1h15’+30’+15’+1h30’+20’+35’+50’+25’+1h40’+40’+40’+50’+30’+55’

Kule – 40km i niemal 12h. NIE MAM SZANS. To są wyliczenia tylko do Borów Orawskich. Stamtąd niewiadomy czas przejścia żółtym szlakiem do Hali Lipowskiej i jeszcze dwie godziny do Chaty na Zagroniu. No nie, wyszedłszy o czwartej nad ranem absolutnie nie zdążę. O ile dojdę w ogóle.

Przegryzam rodzynki i rozważam. Rozmyślam.

Dobra, północ się zbliża. Wzorem koleżanki, nie zważając na uwagi nieobecnego już pana, który kwestionował nasze glebowanie, rozkładam karimatę, śpiwór na ławie i układam się do snu. Ustawiam budzik na godzinę 2:45. Tyle będzie spania. Choć trochę wypocznę, by zwidów na trasie nie mieć. Łudzić się będę, że świt niebawem i schowawszy stracha pod pelerynę, będę szła. Ile dam radę.

Jeszcze jakieś szelesty i szurania. Jeszcze jakieś odgłosy układających się do snu pozostałych. Nadzieja, że przeschną buty i ubrania, bo kaloryfery były cieplutkie. Za to wielkie dzięki schroniskowym właścicielom. Później okazuje się – przedwczesne.

Budzę się tuż po drugiej, wyłączam budzik. Staram po cichu, ale nie udaje się, zbierać. Pakowanie, zwijanie, chowanie do woreczków. Szelest wszechobecny. Choć czołówką przyświecam moje legowisko, pewnie drażnię śpiących. Pozbierać się, zjeść coś, wyjść.

O k…! – kaloryfer, na którym moje rzeczy wiszą ZIMNY. Koszulka i bluzeczka trochę przeschły, ale buty – zapomnij! Mokradła okrutne. Zaradzam pierwszemu szokowi stopy w dotyku wnętrza, owijając stopy reklamówkami. Zawsze coś. Zawsze nie od razu stopki mi zamokną.

Do holu-ganeczku-przedsionka –  wychodzę. Opatulam się w obie peleryny. Parasolka. I – offf, głęboki wdech, wydech. Wychodzę. Nie. Jeszcze mnie muruje, jeszcze trochę się boję. Jeszcze raz – wdech. Odwagi kobieto! Wychodź!

Wychodzę.  We mgłę, w siąpawicę. W ciemność. Odwagi! Do przodu!

Rozświetlam ścieżkę, szukam szlaku. Jest. Jeszcze kilka głębokich wdechów i wydechów. I marsz. Nie myśleć. Nie kontemplować. Iść. Można tak? Można. Patrzę na krzaczory, śledzę znakowania i idę.

Idę tak, nie męczę za bardzo, czuję zrelaksowanie, na razie nie ma wspinaczki. Po godzinie kontury strzelistych świerków, buków, jodeł wyraźniej zarysowują się w poświcie nieba. Rozjaśnia się. Czołówki jeszcze nie mogę zdjąć. Jeszcze mgła i mrok. Jeszcze trochę.

Wędruję to wspinając się, to schodząc. Staram się nie wdeptywać w kałuże i błoto. Reklamówki na stopach już nie pełnią swej roli. Trochę zawadzają, rolując się, stopy ślizgają się wewnątrz buta. Dojść do schroniska na Przegibku. Tam łyknąć gorącej herbaty, zdjąć niewygodne i już zbędne zabezpieczenia.

Czas mija, dzień się budzi, czasem jakiś ptak zaśpiewa. Docieram do tablicy ‘Przejście małego ruchu granicznego Przegibek – Vychylovka’

 

Mój obraz rzeczywisty nie tak słoneczny jak na zdjęciu. Przeoczyłam zejście do schroniska. Depczę dalej. Zbiegam zejścia. Byle urwać trochę z czasu. Byle szybciej. Uff – docieram po kilku ciężkich podejściach do kierunkowskazu ‘Bacówka na Rycerzowej 10’ (czy 15’?)’.  Wychodzę z zalesionego traktu przygranicznego w przestrzeń hali. Drzew tu prawie wcale, albo i wcale – nie widać. Gęsta mgła. Kierunkowskaz nakazywał zejść na czerwony szlak. Wchodzę na niego, skręcam w lewo i ostro w dół. Idę pięć minut, siedem. Wątpię. Nie widać schroniska. Nie widać nic! Tak gęsta mleczna mgła. Deszcz pokapuje – gdzie tu przystanąć? Jak na mapę spojrzeć?

Zwątpiwszy w siebie, w trasę, w schronisko – zawracam, wspinam się znów od górę tych kilkanaście metrów, które tu zbiegłam. Gdzie jestem? Gdzie bacówka? Gdzie… – och, irytacja, niepewność, choć i ciekawość. Jak sobie poradzę?

Wyciągam mapę, nie zważam na spadające na papier mapy krople deszczu . Przyglądam się przebiegowi trasy. Dobrze szłam. Wracam zatem czerwonym szlakiem. Dochodzę do czarnego, który kolejny zakręt, w prawo, nakazuje. Do Bacówki. Jest, widać kontury spadzistego dachu w tej gęstej mgle.

Wchodzę do środka. Cichutko. Puściutko. Tylko buty w przedsionku świadczą o ilości turystów wypoczywających tutaj. Wchodzę do głównej sali. ‘Bar czynny od godziny 8’. Na zegarze ledwie 6:45.

Niewiele urwałam z czasu, wnioskuję. Nic to. Przebieram się w suchy polarek, rozkładam mokre koszulki na ławie. O butach nie myślę. Ale trzeba. Trzeba zdjąć te przeszkadzające, zbędne worki. Wracam do przedsionka szukając toalety. Ha, jest ona i jest punkt gotowania. W dół. Schodzę. Orientuję się w położeniu. Jest jakiś pan, który coś przekłada, sprząta.

‘Jak się spało?’ – zagaduje. Nie spałam. Przyszłam dopiero. ‘Dokąd dalej? ‘ . Do Zapolanki. ‘E, to już blisko, przez Muńcuł…’. Wchodzę w słowo – ‘to nie dla mnie. Muszę niebieskim, przez Bory Orawskie.’. ‘A, jak trzeba. Też kiedyś chodziłem. ‘

Oferuje zagotowanie wody, czajnik na gazowym palniku już stoi. Nim woda się zagrzeje, zdążam przebrać bieliznę. Wyciągam worki z butów i pakuję w mokrych skarpetkach stopy z powrotem do butów. Już nic im nie pomoże.

Serwuję sobie rosołek, wrzucam do niego kabanosa. Zjadam ostatnią bułkę. Jeszcze garść rodzynków.

Zbieram się po 30 minutach. Dokładam na siebie jeszcze jedną koszulkę. Wyruszam. Godzina 7:15. Zdołam dojść do piętnastej do Borów?

Mgła nadal oblewa całą przestrzeń wokół. Zawrócić do punktu wyjścia, skąd graniczny szlak sprowadzał do Bacówki. I ruszać, przebierać nóżkami. Biegać. Przełęcz Przysłop. Zbiegam całość. Nie wiem ile udaje się urwać z czasu, a odkupuję to na kolejnym odcinku. Wspinaczka mocna i ciężka. Czyżby to już Oszust? Ślisko, wysoko, niebezpiecznie. Parasol służy jako podpórka. Jakże tu niebezpiecznie! Na pobocze, w głąb lasu! Jak? Buty, choć mają dość agresywny bieżnik, nie dają rady temu błotu.  To Świtkowa, tak zwie się ta góra. Ah, jak lubię takie wyzwania! Uwielbiam te wspinaczki. Tylko… , ten plecak, obawa o zdążenie… Nic to! Nie myśl! Powoli, do przodu. Wznawiam mantrę, którą śpiewałam sobie w duszy na ‘Wygwizdowie’, na trasie przygranicznej wczorajszego wczesnego przedpołudnia ‘każde pięć minut ruchu do celu nas przybliża’. Tam w towarzystwie chłopców szłam, teraz tu samotnie pokonuję moją wyrypową wyprawę.

‘Każde pięć minut ruchu’ – i w końcu ten niebezpieczny szczyt osiągnięty. Dalej teraz. Dalej. W tym deszczu. Już marznę. Inną technikę odzienia zastosowałam, niepraktyczną, zdradziecką – plecak na pelerynę. Tym samym przedramiona nie mogą być chronione jej połami.  Rękawy przemoczone. Zimno. Ubrać się. Rozmyślam, by znaleźć dogodne miejsce i polarek naciągnąć.

Ale idę. ‘Pod Oszast’ wg słowackich wskaźników przede mną. Ciężka wspinaczka. Mocny kąt nachylenia. Wysoko w górze szczyt, który złudnym tylko się okazuje, bo za nim kolejne wzniesienie. W końcu docieram do przystanku, szkoda, że bez wiaty, nawet daszku większego. To Pański Kamień.

 

Chwila wypoczynku. Przegryzam na siłę kęs chałwy. Otwieram mapę. Teraz ‘będzie jazda’. Już w nocy rozmyślałam ‘jak oszukać Oszusta?’, przypominając sobie wejście na tę górę. Przede mną wspinaczka na niego i później na Jaworzynę. Zbieram się zatem, psychicznie nastawiona na walkę. Przejdę, a co!

Niby dojście zająć ma 25’, niby urywam coś z czasu, bo biegnę, gdzie tylko szlak  wiedzie w dół. A tu nic. Mam wrażenie, że niemal godzinę tak zbiegam i zbiegam. W końcu w oddali widzę, wznosi się szaro szlak szerszy od dotychczasowych ścieżek. Podchodzę i mówię do siebie w duszy ‘Boisz się zwykle nie tego, co trzeba.’ Wspinam się. E, co to za górka. Pewnie pomyliłam wejście na Oszusta z tamtymi dwiema wcześniejszymi przeprawami – na Świtkową, i pod Pański Kamień.

Po czym, po wspięciu się na pierwszy fragment góry, który pozornie zdawał się lekki – powoli zaczynam się przekonywać, że słuszne były moje obawy. Świta w głowie ‘oszukać Oszusta’ – nijak! Zapomnij! W życiu! Ani pod górę, głównym traktem, ani poboczem, ani głębszym poboczem – Oszust oszuka zawsze! Zawsze!

Nawet parasolka jako podpórka mi nie pomaga. Dwa razy upadam przed szczytem. Czuję, jak plecak przygniata mnie do ziemi, ja zaś plackiem rozkraczam się na gliniastym podłożu. Cudem tylko utrzymuję się, by nie wysmarować brzucha i całej siebie. Jakoś się unoszę i powolusieńku przestawiam nogi, usiłując zahaczać o cokolwiek, co nie jest śliską gliną ukrytą pod liśćmi bukowiny. Już zdawać się mogło, że szczyt osiągnięty, a tu nic z tego. Jeszcze i jeszcze i JESZCZE. I JESZCZE. Ileż tych wzniesień? Ile jeszcze oślizłej wspinaczki? W końcu udaje się. Łapię oddech, rozluźniam mięśnie. Uuuufffff. Ale radocha! Męczarnia i radocha! To jest to; to się nazywa spacerek po górach Beskidu Żywieckiego. Trochę odpoczynku dla członków, schodząc w dół, by zacząć ponowną wspinaczkę. Na Jaworzynę, której szczyty przebijają na łeb, na szyję utrudnienia, które niedawno serwował Oszust. Kolejna męka, ślizganie, upadki. Przeklęcia. Eeee, gdzie tam przeklęcia. Jam taki niespotykanie spokojny człowiek.

Cudem, nie inaczej, wdrapuję się i w końcu, po niekończących się co i rusz objawiających nowych wzniesieniach, docieram do wierzchołka Jaworzyny. I ruszam dalej, łyknąwszy wody, którą oszczędzać już muszę.

Nie pamiętam godzin, w jakich co osiągałam. Ale powoli, kroczek za kroczkiem, ‘każde pięć minut ruchu’ – i do przodu. Co raz bliżej Bory Orawskie. Teraz dotrzeć do Przełęczy Glinka Ujsolska. Zaskakująco szybko osiągam ten punkt. Asfalt. Przejście graniczne. Krótka chwila orientowania się, gdzie dalej. Jest róża szlaków na dużym cypelku. Wspiąć się na niego pięć kroków. Znów chwilkę przerwy. Wody. Chałwy. Ruszam. Zapamiętałam, że teraz jeszcze dwa razy po pięćdziesiąt i raz trzydzieści minut. Kolejności nie pamiętam. Na pewno teraz wspinam się na Jaworzynę. Gdy tylko ujrzałam pierwsze wzniesienie doszłam do wniosku, że pewnie wszystkie Jaworzyny w każdy zakątku tak się zwą, bo charakteryzuje je nie tylko to, że trzeba się wspinać, momentami niebezpiecznie, to ta wspinaczka trwa i trwa. Zdobywszy szczyt, okazuje się, że za nim kolejny i następny, i jeszcze jeden, i jeszcze i jeszcze. Zejście do Bacówki Krawców Wierch. Nie. Daruję sobie. Szkoda czasu. Cel – dotrzeć do Hrubej Buczyny i Borów Orawskich.

Wspinaczka rozgrzała, nogawki spodni i rękawy bluzki to mokną, to wysychają. Choć słońca niewiele, jakoś rozgrzewam zziębnięte członki.

W końcu, po trudach  i znojach jest! Jest zejście nowiutkim, świeżutkim szlakiem żółtym w stronę Lipowskiej. Nim to zrobię, nim zacznę schodzenie, znów przerwa. Posiłek. Woda. Sms. Odbieram. To dziewczyny z Chaty na Zagroniu ‘Witam, czy kontynuujesz trasę Wyrypy? Pozdrawiam, Aga z mety na Zagroniu.’. ‘Tak. Jestem dopiero na Borach Orawskich.’ ‘Ok, to trzymamy kciuki.’

Ruszam. Schodzę. Zbiegam. Przechodzę przez bajkowy potok Bystra. Dochodzę w dół do drogi, traktu. Naprzeciwko wielkie drzewo, na którym bycza strzałka, tam skręć. Tam. Gdzie „tam”: w te chaszczory? Widzę przedeptaną trawę, czyli – ktoś tutaj szedł. Wchodzę zatem, znów przemaczam nogawki. Ani śladu dalszego znakowania. Zawracam.

Tam – w ten gęsto porośnięty las, pomiędzy drzewami których ani grama ścieżki? Wchodzę, rozglądam się, zawracam.

Tam – równolegle z czarnym szlakiem? Mam wielkie wątpliwości. Pamiętam, że czarny szlak wychodzi na granicę. Nie chcę tam z powrotem!

Jeszcze raz wczytuję się w opis trasy podany na starcie /…/ do przełęczy Bory Orawskie skąd schodzi szlakiem żółtym do doliny Bystrej i dalej, aż do połączenia ze szlakiem niebieskim prowadzącym na Halę Lipowską /…/.

Kurna. Patrzę i patrzę na mapę. Próbuję określić swoje położenie, przebieg nowego szlaku. Mam starą mapę. Nie ma na nim tego nowego, żółtego szlaku. Widzę Bystrą, widzę przebieg niebieskiego szlaku. I pewnie wyłączyły mi się wszystkie zwoje myślowe, bo wątpię, kombinuję, w końcu po konsultacji z dziewczynami ze schroniska /o zbawienny sms’ie, a może zgubny? Bo może nie dzwoniłabym, poszła inaczej niż zdecydowałam??? Nikt tego nie wie i wiedział nie będzie/. Zatem, po konsultacji z Agą z Chatki decyduję się zejść tak, jak prowadzi czarny szlak w dół. Zapewne zejdę do Złatnej, jeśli nie do Lipowskiej. Od Złatnej powinnam jakoś dotrzeć do Chatki.

Kurczę, to jak z bajki „Już był w ogródku, już witał się z gąską…’ – tak samo u mnie.

Bo…

Bo owszem, zeszłam do Złatnej.
Na zegarze godzina 15:37 .

Bo owszem, nawet zdążyłam zauważyć zejście niebieskiego szlaku, wyciągnąć mapę i porównać z przebiegiem dróg na niej. Określić, że tędy powinnam dojść do Zapolanki drogą rowerową. Doszedłszy do żółtego szlaku to już ‘bułka z masłem’, by dotrzeć do Chaty.

A rzeczywistość?

A rzeczywistość swoje. Moje zwątpienia. Moje kombinacje. Moje myślenie opaczne.

Wspinając się asfaltową dróżką do góry i wyżej, i jeszcze i jeszcze do góry, znów wątpliwość: dróżka ostro zakręca w prawo, ja przekonana jestem, że powinnam na lewo się kierować. Pamiętam z mapy – ciągle pada, nie chce mi się jej wyciągać – że pod koniec tej rowerowej drogi  ścieżka odbija w lewo. Tutaj, przed tym ostrym zakrętem w prawo jest podobnie, ażurowymi płytami wyłożona droga w lewo. To skręcam. Po kilkunastu metrach ażury się kończą, ale wydeptana ścieżka w trawie. Niech tam te mokradła, niech już przemakają spodnie i buty ponownie. Butom i stopom naprawdę już nic nie zaszkodzi, tak mokro w środku. Idę. Idę. Idę. I… krąg zatoczyłam, wyszłam do punktu wyjścia. Jestem ponownie przed pierwszym ze wzniesień ścieżki rowerowej. Tej  ciągnącej do góry.

PAS.

KONIEC.

I tak już godzina 16:13.

Nie daję sobie czasu na zastanowienie. Z mapy nie jestem w stanie wyczytać nic więcej. Nikogo zapytać – tak deszczowo, chłodno, ponuro – za grosz tubylca czy kogokolwiek żywego, by dopytać co dalej.

Przystaję. Wyciągam telefon. Wybieram nr Agi – ‘Cześć. Gubię się, wątpię. Nie idę dalej. Przepraszam, że czekacie na mnie. Nie dojdę. Nie wiem, gdzie jestem.’.

‘I tak zaliczamy Ci Wyrypę.’

Rozmawiamy, omawiamy. Spróbowałybyście nie! – oponuję, z uśmiechem. Myślę, że 125km, czy 137 – których doliczyli się inni, a kto wie, czy i nie 150km –  pokonałam. Błąkając się. Wątpiąc. Wkurzając.

Czemuż taki brak orientacji we mnie? Czemu nie potrafię, czemu…?

Nie ma co się rozczulać. Dopytuję, kto wymyślił te kilometry. Mówię otwarcie, że protestuję. Nie zgadzam się. Wyrypa nie może przekraczać 100km. Pozostańmy przy tradycji.

Śmiejemy się, cieszymy, że i tak udało mi się osiągnąć to, co przeszłam. Żałuję, że nie posmakuję tej pysznej fasolki, którą przygotowali dla Wyrypowiczów. Marzyło mi się usiąść. Wypić gorącą mocną kawę. Przebrać w suchości. I siedzieć, siedzieć, siedzieć.

Nic z tego.

Niedosyt i satysfakcja. Zmęczenie, rozczarowanie i radość, zadowolenie. Wszystko razem.

Zmęczenie mną kierowało. Patrzcie, jak prosto można było żółtym szlakiem  dojść do Lipowskiej.

 

Prawda, jakie to proste? Jakie oczywiste?

Rzecz w tym, że po fakcie wszystko jest właśnie proste i oczywiste. Po fakcie wszyscy jesteśmy mądrzy. Wszyscy wszystko wiemy.

Zmęczenie zrobiło swoje. A dodatkowo brak orientacji przestrzennej spowodował moje błąkanie.

Co przeszłam, to moje. Nikt mi tego nie odbierze. Nikt moim mięśniom, ścięgnom, wszystkim częściom ciała i umysłu nie zabierze tego, co przeszłam. Co przeżyłam, czego doświadczyłam.

Ze Złatnej, do której zawróciłam, trudniej wydostać się do cywilizacji, niż z Chaty na Zagroniu. Iść? Choć to tylko kilka kilometrów do Ujsół i do Rajczy – nie. Już nie.

Autobusy? To niedziela. Godzina 16:30. Zapomnij.

Jeśli nic się nie da, dojdę. Łapię stopa. Za dziesiątym, czy dwudziestym samochodem zatrzymali się młodzi ludzie. Dowieźli do Ujsół. Stąd dalej idę, bo pociągów tu też nie, autobusy od Złatnej, więc również nie. Wędrówka w stronę Rajczy. Podobnie jak do Ujsół, za którymś długim razem kolejni uprzejmi zmotoryzowani pod drogę do dworca PKP w Rajczy dowożą.

Pociąg za półtorej godziny.

Zaś w pizzerii znajomi, którzy pokonali  setkę. Dobijam do nich. Nim cokolwiek zamówię, po przyjęciu gratulacji i uścisków /cóż takiego zrobiłam 😉 / – najpierw idę do toalety. Skromne warunki, malutka umywalka, ale… ‘biorę prysznic’. Przebieram w suchości. Wszystko! Do bielizny włącznie. Suchutkie, wygodne, mięciutkie Salomony – buty do biegania po górach. To są najlepsze buty do wędrówek po górach również.

Wracam do znajomych, zamówiwszy sobie wcześniej czekoladę z bitą śmietaną, na którą już od piątku miałam ochotę. Zamawiam oczywiście pizzę.

Dosiadam do już wypoczywających, oczekujących na ten sam pociąg co i ja, Wyrypiarzy. Bośmy wszyscy Wyrapiarze.
Pełną… nogą.

Do annałów historii przechodzi zatem tegoroczna ultra wyprawa. WYRYPA BESKIDZKA ULTRA 15-17 lipca 2016r 125km i jeszcze więcej…

NIGDY WIĘCEJ.

3 myśli na temat “Wyrypa pod parasolem”

  1. Ogromne gratulacje Klaudia, podziwiam! Deszcz to jeden z najgorszych przeszkadzaczy na trasie – podziwiam podwojnie! I do zobaczenia wkrotce☺

  2. Kocham góry i spacery po nich, ale nie potrafię znaleźć sensu tych wszystkich wyryp które są organizowane. 50, 75, 100 km przecież w pewnym momencie to już przestaje być przyjemne. Ale szacun zawsze 🙂

Dodaj komentarz