Nie jestem Cyborgiem


Wszystko – jak zwykle w podobnych przypadkach – przez szwagra. Z nim się ugadałam i jemu obiecałam, jeśli on się zdecyduje. Ani pomysłu na prezent, ani już możliwości znalezienia czegoś interesującego dla niego. Akurat w wigilię Sylwestra przypadają jego urodziny. Więc napisałam mu ‘Jak się zdecydujesz, też wystartuję’ – a on zasugerował, że refundacja opłaty startowej na Maraton Noworoczny Cyborg może być prezentem urodzinowym.
Czemu nie?

I tak się zdecydowało.

Trudno odnaleźć – właściwie dotarłam do regulaminu tego biegu dopiero po fakcie. Cały czas opierałam się jedynie na zasłyszanych wcześniej informacjach i ‘zaproszeniu’ ze strony ‘Park Slaski’.

Ostatni warunek do spełnienia: jak wstanę. Do parku trzeba dojechać. W moim przypadku – środkami publicznej komunikacji.
Nie zaspałam. Zdążyłam nawet owsiankę sobie przygotować. W sam raz na noworoczne śniadanko. Tak, tak – ten bieg pierwszego dnia nowego roku. Od dziewięciu już lat. Kto to wymyśla? – podpowiadały mi któreś zwoje szarego galimatiasu mojej mózgownicy. Nikt by nie wymyślił, sama bym się nie porwała. I jeszcze ze szwagrem! Siostra to chyba mnie wydziedziczy.
A – nie wpędzam się w ten krąg rozważań. Idę.
Zdążyłam na pociąg. Cieplutko. A tam, na dworze, gdzie będziemy biegali – zapowiada się baaaardzo ciekawie. Śnieg. Deszcz. Chłód. Ujemna temperatura? Chyba była w nocy. Mówili o plusie kilkustopniowym na czwartek, czyli dzisiaj, czyli pierwszego stycznia. 2015.
‘Tink-tank’ – komórka oznajmia wiadomość smsową. ‘Niezłą pogodę wykrakałaś’. To szwagier. ‘Nie wykrakałam. Słuchałam.’ Posłane w odpowiedzi.

Katowice Załęże. Wysiadam. Kierunek: Park Śląski. Gdzie dokładnie? Pomnik górników. A gdzie on? Pod stadionem. Ok.
Idę, idę, łapię równowagę. Wcale nie po przebalowanej nocy. Przekornie przespaną mam całą noc. To nawierzchnia dzisiaj taka: cienka warstwa lodu. Temperatura powietrza? Chyba coś w okolicach zera lub niewiele ponad. Oblodzenie trzyma. Co będzie na trasie? Rozważania o tym wypchnięte przez potrzebę chwili bieżącej. Utrzymać równowagę. Dojść. Cało.

W okolicach głównego wejścia do parku i Zoo – spod mostu wybiega człowiek całkiem biegająco ubrany. Potencjalny Cyborg? Pewnie tak.
Telefon komórkowy: zegar wskazuje 11:12 i nieodebrane połączenie. Oddzwaniam, to szwagier. Odebrała siostra: już poszedł, telefon zostawił w domu. Odnajdziecie się tam.

1.parkW połowie trasy do biura zawodów moją uwagę przyciąga wiewiórka. Poświęcam jej dłuższą chwilę. Nawet udaje się ją sfotografować. A ona – może przywykła i lubi pozować? – co raz bliżej i bliżej podchodzi. To ja się bardziej jej boję, niż ona mnie. Obywa się bez żadnych szkód. Ruszam dalej.

Tym razem przede mną rozpoznawcze punkty: dmuchana brama ‘Stadion Śląski’ rozpostarta nad całą szerokością drogi rolkowo-rowerowej, tej zielono-czerwonej. Obok namiot. Również z podobnym napisem jak na bramie. Cały widok piękny: w przydymionej mgle. Oto dzisiejsza aura. Pierwsza znana mi osoba – pan Adam Pawlicki – Główny Specjalista ds. Public Relations Stadionu Śląskiego. Wszak to wspólna akcja Parku i Stadionu. Dopytuję o biuro, o szatnie. Wszystko ulokowane w biurowcu Stadionu.

2.park

A szwagier?

Nie ma go tutaj, nie ma go dalej, nie ma go w budynku biurowca. Za to mnóstwo innych ludzi. Cyborgów. Już się kształtuje kolejka do rejestracji. Wnikliwiej się przyglądam tłumowi. Nie ma szwagra wśród nich. Mój plan: idę do szatni. Jak już będę przebrana, będę myślała, co dalej. Okazuje się to niekonieczne tuż przed wejściem do szatni damskiej, ulokowanej na końcu długiego korytarza. Tutaj drugie drzwi wejściowe do budynku. Przez nie właśnie w tym momencie wszedł mój szwagier. Umawiamy się: idziemy przebrać, potem rejestracja.

Spotykamy się po 10-15 minutach. O rety: ludzi trzy razy więcej niż w momencie, gdy ja wchodziłam. I kolejka pięć razy dłuższa. Dzięki sprytowi szwagra, my już zarejestrowani. Odchodzimy w bardziej nieludne miejsce, by przypiąć numery startowe.

Głęboki wdech – i wyjście na dwór. Nie jest straszenie zimno, ale jednak. Wolniusieńkim truchcikiem przemieszczamy się w okolice startu. Ludzi co i raz przybywa. Więcej i więcej.

Chłodno, trochę zimno. Deszczowo-śniegowo. Aura taka mglisto-przydymiona. Nowy rok – jego pierwszy dzień. A tu tylu ludzi! I to po co? ‘Wylać krew, pot i łzy’.
Jak z oznakowaniem trasy? Jak z zabezpieczeniem przed oblodzoną nawierzchnią? Wypieram te myśli z głowy. Ludzi tak dużo, że – mam nadzieję – nie pogubię trasy. O bezpieczeństwo biegaczy – myślę – organizatorzy zadbali.

‘Dziesięć minut do dzwonka’. Jakaś prowizoryczna rozgrzewka. Wymuszana temperaturą powietrza. Nerwy? Trochę. Plany? Szwagier zakłada trzy kółka. Jedno ma 7 kilometrów i ileś -dziesiąt metrów. Ja? Żebym to wiedziała. W najdalszym zakątku myśli czai się plan ‘pobiegnij całość!’ Zaś ten najbliższy świadomości zwój mózgu podpowiada: ‘biegnij’. Tyle. Doskonale wiesz, że nie przygotowałaś się, absolutnie, by dzisiaj zaliczać maraton. Nawet tylko czasowo. Najgorsze niezdecydowanie. Głupio zaś byłoby poświęcać taki dzień na krótki, siedmiokilometrowy bieg.

Widzę, że główny prowadzący – August Jakubik – mówi. Do mikrofonu. Jednak dosłownie: to tylko WIDAĆ i to nie dla każdego. Tłum jest tak duży, że zapewne wielu jeszcze nie wie , że to ‘już’, że mowa o starcie. Może już odliczają? Przeciskam się, by dotrzeć jak najbliżej, by słyszeć. Wychwytuję tylko, że start nie jest dla wszystkich z jednej linii. Startujemy w różnym czasie? Tłum zaczyna się przemieszczać. Odchodzi od linii startu – czyli dmuchanej bramy. Idziemy, idziemy, biegniemy. Biegniemy? Co niektórzy zaczynają truchtać – szybciej się nie da w takim ścisku. Ktoś rzucił ‘To już start’, ktoś inny dopytuje ‘To już właściwy bieg?’. Zatrzymujemy się. Wyraźniej słychać podniesiony ton głosu pana Jakubika ‘Tutaj półmaraton i nordic!’ – powtarza to kilka razy. ‘Ty idziesz dalej?’ – kwituje szwagier.
Precyzuję już moje plany: chcę co najmniej połówkę, na pewno 28, jeśli się da – siedem więcej.

Ruszam z tłumem. Idziemy i idziemy. ‘Tutaj maraton i reszta’ – dosłyszałam. Na nawierzchni drogi, którą idziemy, widzę kredą oznaczoną linię i napisane: ‘42,195 km’. Czyli stąd rusza maraton i reszta? Czyli i ja? ‘Wszyscy ruszają na gwizdek’ – niesie się wiadomość w tłumie. Jesteśmy dość znacznie oddaleni od dmuchanej bramy. Jakimś zrządzeniem losu w tym ogromnym tłumie wypatrzyłam Agnieszkę. Zagaduję do niej. Wyszła sobie pobiegać i natknęła się na ten tu oto tłum. Nagle rozlega się gwizd. Naprawdę słychać go wyraźnie. Ruszamy. Czyli to już!

Rozmawiam z Agnieszką i biegnę jej tempem. Decydujemy się od czasu do czasu biec całkowitym poboczem – po trawie. Boimy się śliskiej nawierzchni. Musimy jednak co jakiś czas wchodzić na asfalt. Bieg ostrożny, jednak dość odczuwalnym tempem. Dla mnie konwersacyjne tempo, chociaż trudno co jakiś czas w ogóle mi mówić. Zatem szybciej biegniemy. Rozmawiamy o dzisiejszym starcie. Moim – ile przebiec. Czy warto porywać się na całość? Po kilkudziesięciu minutach spotykamy kolejnego znajomego. Wspólnie pokonujemy kolejne odcinki. Gdy z górki – kolega przyspiesza. Zrównujemy się. Biegniemy razem. Potem on zwalnia, my dalej biegniemy. On zrównuje z nami. W taki sposób pokonujemy pierwsze kółko. Dobrze, że cały czas biegnę z Agnieszką – nie włączyłam na starcie stopera! Szacujemy, że pierwszą siódemkę pokonałyśmy w nieco ponad 40 minut. Ona miała włączony stoper od momentu wybiegnięcia z domu.

Pierwszy punkt odżywczy. Korzysta z niego kolega. Zwalniamy trochę z Agnieszką, by na niego zaczekać. Dobiega do nas. Znowu tą małą grupką biegniemy razem. O – rozpoznaję szwagra. Nie mam siły na wypowiedzenie nawet dwóch słów, trącam go zatem tylko delikatnie. Przedstawiam go Agnieszce. Podkreślam, że ‘to wszystko przez niego’. Ten dzisiejszy bieg. Nasz udział. Kilkaset metrów pokonujemy razem, dalej w trójkę, bo kolega gdzieś za nami, albo przed nami – nie zauważyłam. Potem szwagier zwalnia. W którymś momencie – Agnieszka skręca w prawo. Dla niej tyle dzisiaj biegania. Zostaję z kolegą. Podobnie jak na pierwszym kółku – kolega zbiegi pokonuje szybciej. Moje tempo – hm – równe? Na całej trasie? Na podbiegach, na płaskim, na zbiegach? Trudno to ocenić. Moje wnętrze odczuwa tak, a z boku wygląda to przecież całkiem inaczej.

Podbieg, ten ostatni, długi, chyba za trzecim kilometrem, albo od trzeciego kilometra. Jednego pętli. Ciągnie się długo. Przechodzi w zbieg – najpierw nawierzchnią z czerwonej cegły. Potem asfaltem. Szlaban. Ścieżka żwirowa wzdłuż tej asfaltowej, głównej, po której biegniemy. Lotnisko dla helikopterów. Kolejny zakręt. Delikatny podbieg. Esy-floresy trasy biegowej wyprowadzają na tę czerwono-zieloną trasę rowerowo-rolkową. Dmuchana brama. Zatem kolejne siedem za mną. Na stoperze: 43 minuty 25 sekund. Rety, co za czas! Podchodzę do stanowiska z wodą i herbatą. I z czymś do przegryzienia. Decyduję się na oczko gorzkiej czekolady. Herbata gorąca jak diabli. Biegnę zatem, by schłodzić. Powolusieńku przestawiam stopy. Tak trudno pogryźć tę malutką kostkę czekolady. Wypijam trochę schłodzoną herbatę. Do dzieła! Kolejne kółko przede mną!

Kolega gdzieś się zgubił. Pewnie już daleko przede mną. Nie widzę szwagra. Za to – widzę. Jak mnie wyprzedzają. Najpierw dziewczyna w niebieskiej bluzce. Znam ją z innych biegów. I pamiętam, że również wyprzedziła mnie na jakimś. Po kilkuset metrach wyprzedza mnie kolejna dziewczyna. Cała na szaro. Nie mam siły, by ją gonić.
Podbieg. Skręt w prawo na zieloną trasę rolkowo-rowerową. Ten pierwszy odcinek na całej pętli. Czyli chyba w okolicach drugiego kilometra. Jaki on ciężki! Trasa ośnieżona, później przechodzi w asfalt. Śliski asfalt. Środek trasy okraszony piaskiem, mocno już zdeptanym przez te setki stóp po nim tupiących. Długa prosta. Wznosząca. Widzę tam, hen przede mną biegaczy. Czyli znowu wzniesienie. Jak ciężko mi biec!
Dobiegam do zakrętu, za którym trochę płaskiego i kolejne wzniesienie. Ciężko! Po co sygnały wysyła kolano? Że mu niewygodnie, że źle.
Kurrr- czyżbym już miała po biegu?
Przechodzę w marsz. Kilkadziesiąt metrów. Bo zaraz zbieg. Na tej czerwonoceglastej drodze. I dalej. Jakieś trzy kilometry, albo 2 z dużym hakiem, przede mną, by ukończyć kolejne kółko. Stoper? 37 minut i 12 sekund. Absurd! Co za wolny bieg. Czuję wyczerpanie, zmęczenie. Nie wiem, jak się mobilizować. Co rusz wyprzedzają mnie to grupki, to pary, to pojedynczy biegacze. Niejedni w takim tempie, że prezentuję się przy nich jak umęczony spacerowicz. Postanawiam przy lądowisku: koniec na dzisiaj. Więcej nie ma sensu!
Pokonała mnie aura, trasa. Wszystko. Nie jestem cyborgiem. Jeszcze nie w tym roku.

Więcej pracy, cierpliwości. Rozsądku. Zdecydowania. Pokory. Więcej rozwagi. Siły.
Dobiegam do – dla mnie – już mety. Otrzymuję medal, chociaż na niego nie zasługuję. ’Przegoniły cię dziewczyny, co?’– kwituje mój bieg pan Jakubik. ‘Ano.’ Stoper pokazał czas tego kółka: 46 minut!

Zastanawiam się, gdzie szwagier. Już skończył swoją połówkę? Może zszedł wcześniej? A może biegnie czwarte okrążenie?
Trudno mi to ustalić. Nie pamiętam jego numeru startowego. Chwilę czekam przy punkcie końcowo-kontynuującym. Chłodniej, zimniej. Czas się przebrać. Idę do szatni.
Prysznic. Co za doskonałe uczucie! Serwuję sobie wyłącznie chłodną wodę. I suchutkie, cieplutkie ubrania.
Znowu na linię startu. Znowu chwila czekania i obserwowania.
Szwagra nie ma. Idę zatem.

Dzwonię do siostry, by się dowiedzieć. Chociaż – skoro nie dzwonił, to znaczy, że jeszcze nie jest w domu. Hm – idzie i powinien niebawem tam się zjawić, czy biegnie i biegnie?
Sprawa wyjaśnia się w ciągu najbliższych dwudziestu minut. Idąc spacerkiem w którymś momencie obróciłam się do tyłu – byłam na górce. A tam – w dole, w tej mgle zadymionej idzie ktoś w czerwonej kurtce. To szwagier. Jemu udało się zrealizować założenie: przebiegł połówkę! Idzie zatem teraz Cyborg z nie-cyborgiem. W zapadającym mroku. W delikatnie mżącym deszczyku, podmarzającym, nim dotrze do ziemi.

4 myśli na temat “Nie jestem Cyborgiem”

Dodaj komentarz