Po prostu biegnij. Beskid Ultra Trail. 27-28/29 IX, 2013


Po prostu biegnij!

 Cykor niesamowity. Im bliżej startu, tym świadomość większa. Tym bardziej dociera: to wrzesień! Jesienią noc trwa dłużej! A to są góry.

O Beskid Ultra Trail poinformował mnie w kwietniu Mirek. ‘Zapisałem się. I zapłaciłem. Żeby już nie zrezygnować.’ Zachęcona jego namowami, argumentami, doświadczeniem – również tak uczyniłam.

but55profil

Później były treningi. Już nie tylko nizinne. Załapałam się także na te profesjonalne, z organizatorami. Na fragmentach tras organizowanego biegu. Potem sypał się świat, w gruzy waliły się plany, zamierzenia, pomysły. Pomimo braku systematycznych, konstruktywnych treningów, postanowiłam nie zrezygnować ze startu. Postanowione – trzeba to zrealizować. Nie ma ucieczki, wycofywania, tchórzenia.

Ostatni weekend września 2013r. Już. Już piątek. Nawet nie brałam na ten dzień urlopu. Standard: zamierzenia nie dorównały codzienności. Nie powinno być źle. W biurze zawodów trzeba zameldować się najpóźniej chyba trzy godziny przed startem. A start o północy. Zdążę dojechać tam po pracy.

I zdążyłam. Czy: zdążyliśmy. Bo od Tychów, dokąd dojazd pociągiem, jechałam ze znajomymi samochodem. Tuż po godzinie dwudziestej stawiliśmy się w Hotelu Dębowiec w Bielsku Białej, w biurze zawodów.
Weryfikacja. Skrupulatne sprawdzenie wymaganego wyposażenia: odpowiedni plecak/ nerka. Gwizdek. Kubek. Napoje – minimum 1 litr. Żywność. Czapka, rękawiczki, kurtka. Czołówka. Folia NRC. Telefon komórkowy.

Odhaczona. Zatwierdzona. Pakiet odebrany.

Teraz cierpliwie czekać. Opanować wewnętrzny strach. Wyciszyć się. Około godziny 21:30 odprawa. Arek i Michał, w ferworze przygotowań, instruowań – teraz zabierają głos przez mikrofon. W sali konferencyjnej hotelu zgromadziło się chyba kilkaset osób. Panowie witają. Opowiadają o znakowaniu trasy: odblaski. Uczulają: bądźcie rozsądni! Nie szarżujcie! Pierwszych siedem kilometrów cały czas pod górę. Przypominają o punktach kontrolnych i żywieniowych. Informują o mapkach-rozpiskach trasy. Każdy dostanie przed startem.

Po odprawie dwie godziny luzu. Z chłopcami, z którymi tutaj przyjechałam, postanawiamy zdrzemnąć się przez chwilę. Karimaty, śpiwory, fotel w samochodzie. Nie da się specjalnie spać. Przynajmniej poleżeć.
Około czterdziestu minut przed startem zaczynamy się zbierać. Rześka noc. Jak pozostać ubranym? Długie legginsy, długa bluza techniczna, koszulka. I kurtka wiatro-deszczo-ochronna. Czapka i rękawiczki. Bandana. Czołówka. I plecak z podstawowym wyposażeniem. Do linii startu przechodzimy pod dolną stację narciarską Dębowiec.

Pod wyciągiem ogrom ludzi. Ostatnie drżenie ciała z niepewności i strachu. Ostatnie myśli. Ostateczna decyzja: startuję. Nie rezygnuję.

Odliczamy i startujemy. Powoli – by bramki sczytały czip każdego startującego. Ostry zakręt w lewo. I teraz. Teraz do boju!

Początkowy etap po błocie. I ostra wspinaczka do góry. Tak zaczyna się pierwszych pięćset metrów. Nie szarżować! Nie gonić. Czołówka biegnie, mnie też wymija kilka osób truchtając. Poprzestaję na marszu, wspomagając poruszanie się kijami. Rozgrzewka doskonała.

Na wniesieniu sznur biegaczy-wędrowców kieruje się zgodnie z czerwonym szlakiem w lewo. Przed nami najbliższych 6,5 km wędrówki-biegu w górę. Wzniesienie to mocniejsze, to lżejsze. Nie odmierzam czasu cząstkowego, nie kontroluję momentu przekraczania ‘granicy poszczególnych punktów kontrolnych’.

Biegnę, idę. Ciemność nocy, rozjaśniana czołówkami. Jakże piękne gwieździste niebo. Mroźne. Gdzieś momentami widoczny ostry sierp księżyca. Chmury – takie mleczne. Obłoki przesuwające się po świetlistym granacie nieba.

Boję się nocy na trasie. Niezdolności nawigacji. Zagubienia.
Taktyka? Podejścia na pewno idę. Wspomagam się kijami. Bieg na płaskim lub w dół.

Zdziwiona jestem: Szyndzielnia, Klimczok, Błatnia. Druga, trzecia godzina mijają. Fakt: długo. A jednak szybko.  W momencie, gdy podejście zaczyna przechodzić w zejście – biegnę. Wraz z tymi, co przede mną. I za mną. Stale poruszam się z małą grupą biegaczy. Fosforyzujące znaczki: na butach, getrach, ramki plecaków – biegacze. Jakże wyraźne znakowanie trasy odblaskowymi taśmami na gałęziach drzew, wokół ich pni, wśród kamieni szlaku. Kontroluję trasę biegu: pilnuję, by kolor szlaku zgadzał się z tymi odbijającymi światło czołówki taśmami.

Rozważam, rozmyślam, zastanawiam się: jak radzić sobie ze zbiegami. Kamienie. Ta niestabilność, śliskość nawierzchni spowodowana deszczami. I ciemność nocy. Co robić? ‘Po prostu biegnij’- mówię sobie. Stąpam do przodu. Biegnę. Każdy zbieg zaczynam powolutku, truchcikiem. Byle nie hamować udami. Byle nie utrudniać sobie poruszania się. Zbieg w dół. Pilnować, by kije, teraz zbędne, nie uszkodziły innych. I biegnę wraz z innymi. Staram się nie potykać i nie upadać. Luźne kamienie wymijać. Stąpać lekko i zwinnie. Jak sarenka. Jak górskie kozice. Po prostu biegnij!

W Brennej trzeba być przed trzema i pół godzinami od momentu startu.  I zdaje się, że z tą grupą, z którą od kilku godzin pokonuję trasę, osiągamy ten pośredni cel: godzinę przed czasem limitu? Nie pamiętam. Zadziwia mnie, że już tyle drogi za nami. Że to piętnasty kilometr. Może tylko?  Ale to góry. Nocą przemierzane. Z uwagą, by stąpając po kamieniach, gliniastych ścieżkach, nie doznać kontuzji.

W Brennej ‘punkt odżywczy’.
Chwila oddechu. Gorącej herbaty co prawda nie ma, ale są do picia: izotoniki i woda. Do przegryzienia kruche ciastka. I banany. Na tym postoju, który trwa dla mnie około siedmiu-dziesięciu minut, wymieniam baterie w czołówce. Od razu jaśniej! Posilam organizm, popijam. I dalej! Biegiem, biegiem dalej. Ten kilkuminutowy przystanek przekonuje, jak chłodną ta noc. Jakże pięknie rozgwieżdżone niebo. To dowód na tę niską temperaturę.

Chwilę asfaltem,  za fosforyzującymi znaczkami. Wyprowadzają nas na moment ‘w pole’, czy raczej w niewłaściwą górę. Jakiś dowcipniś przewiesił kilka tasiemek na czarny szlak. Czujność naszej grupy i kilku zorientowanych osób pozwala uniknąć błądzenia. My na zielony szlak! Kierunek Równica!

Znowu bieg przechodzi w marsz. Odpycham się kijami i wspinam dzielnie do góry. Przed momentem telepałam się z zimna. Teraz już robi się gorąco. Aura sprzyja biegowi-marszowi. Noc czaruje. Kolejna godzina, czy nawet dwie, mijają sprawnie. Wbiegamy, czy wspinamy się na Równicę, następnie kierujemy się czerwonym szlakiem do Ustronia Polany. Nie mały odcinek ciągnie asfaltem. Pod Strażnicą Straży Pożarnej napotykamy punkt nawadniający. Chłopcy serwują wodę lub izotonik. I poganiają przyjaźnie dalej.

Zatem, po kilku minutach rozmów, żartów, ruszamy dalej. Kilkadziesiąt metrów od punktu z piciem rozstawiony wóz z bramkami, rejestrującymi nas-biegaczy. Przebiegamy i dalej, dalej! Meta do zdobycia.To za kilkadziesiąt kilometrów. Teraz zielonym szlakiem, by osiągnąć poziom Chaty na Orłowej.

Kamienisty podbieg. Trochę chłodu – po tych kilku, czy i kilkunastu minutach postoju na punkcie. Ciemność. Nadal rozświetlana czołówkami. Biegnę ciągle w małej grupce. To się wyprzedzamy. To biegniemy razem. To ktoś zostaje w tyle. Stale jednak jesteśmy w zasięgu wzroku. Sprawdzamy nawzajem trasę naszego biegu, która w tym mroku naprawdę bardzo dobrze oznakowana odblaskowymi taśmami. Dla pewności porównuję jeszcze od czasu do czasu kolor szlaku z tym na rozpisce. Byle się nie zgubić! Nie nadrabiać. Ba- ukończyć bieg!

Wdrapawszy się na Orłową – to wysokość 813m n.p.m. – stąd teraz kierujemy się niebieskim szlakiem na Trzy Kopce. Marsz pod górę, zbiegi w tym mroku, który rozjaśniamy czołówkami odbywają się dla mnie w tak intensywnym czasie, że mijające godziny nie nużą. Po prostu biegnij! – myśli takie wciąż krążą w moim mózgu. Najważniejsze, by do przodu, do celu.

Zbieg pozwala na ‘rozwinięcie skrzydeł’, jednak panujący mrok, pomimo świateł czołówek, wymusza ograniczenie prędkości. Ostrożność i uwaga! Biegniemy znów kilka kilometrów w dół i w górę, by zdobyć Trzy Kopce Wiślańskie. Osiągnąwszy ich poziom, żółtym teraz szlakiem, biegniemy na Przełęcz Salmopolską. Odblaskowe taśmy, fosforyzującym blaskiem kierują i upewniają o prawidłowym kierunku biegu. Na przełęczy należy zameldować się najpóźniej w ósmej godzinie od startu. Zdążę? Zmieszczę się w limicie? Dotychczasowy punkt w Brennej udało się osiągnąć i nie zostać wykluczonym z biegu. Teraz, gdy co raz jaśniej się robi, myślę, że powinnam dać radę. Powinnam do godziny ósmej dotrzeć do kolejnego punktu czasowego limitu BUT 55.

W którymś momencie biegu zarówno szlak, jak i znakowania taśmami, wyprowadzają na asfalt. Kilka kilometrów do przebiegnięcia tym fragmentem. Uważnie poruszamy się, by nie stwarzać zagrożenia ani sobie, ani przejeżdżającym samochodom. Jeszcze bardziej wyczulona uwaga szuka taśm: czy trasa w którymś momencie skręci gdzieś w las, w góry? Nie przeoczymy tego? Nie. Nic nie przegapiamy. Tuż za kolejnym zakrętem, na parkingu: stendy reklamowe, dmuchany namiot – i ludzie. „Pokojowy Patrol’ – wolontariusze wspomagający biegaczy Beskid Ultra Trail a.d. 2013r. Gorąca herbata, drożdżówki, bułki. Odżywcze żele, batony. Izotoniki i woda.  I nawet jedno krzesełko, gdyby ktoś chciał na chwilę odetchnąć.

Po chwili od momentu przybycia do tego punktu informują mnie: ‘rejestrowała się pani? Tam są bramki’. Pędzę do nich zatem, przechodzę, by uchwyciły mnie, zczytały czip. Bym była ‘odhaczona’. ‘Jestem! Byłam tu! Mogę biec dalej’ – ale wracam jeszcze pod namiot. Jeszcze jeden kubeczek gorącej pysznej herbaty. Drożdżówka. Na więcej nie mam siły. Przegryzam, popijam i rozmyślam o dalszej trasie: od tej Przełęczy już nie powinnam się zgubić. Już tu bywałam z chłopcami z BUTa , gdy organizowali treningi na wiosnę. Teraz już trzymać się czerwonego szlaku. I dotrzeć do celu. To za chwilkę. Jeszcze moment wytchnienia. Jeszcze kilka zdań z innymi biegaczami. Jeszcze dogryźć bardzo dobrą, świeżutką drożdżówkę. Już? Nie. Jeszcze kolejny kubeczek herbaty. Jeszcze kilka głębokich wdechów. I – już. Do przodu! Do celu! I: nie gubić się!

Wolontariusze wskazują kierunek biegu. W którą stronę BUT 85, a w którą my – BUT55. Pozornie sama, ruszam do przodu. Przede mną, w oddali widzę czyjąś sylwetkę. Już ktoś wyruszył. Za jakiś moment, za mną, następni ruszają.

Podejścia. Zbiegi. Od dłuższego czasu moje kolana wołają o zwolnienie, o większą rozwagę. Najlepiej o zejście z trasy. Nie! Nic z tego! Do celu! Staram się – na ile to możliwe – zachować jakieś resztki rozsądku. Mam kije, które okazują się bardzo przydatne. Choćby na trochę odciążają stawy. Zwłaszcza przy zejściach. Na nich można nadrabiać, przyspieszać. Niestety – dziś to nie dla mnie. Podejścia jeszcze są znośne. Zbiegi – na krótkim dystansie. Odczuwalny ból w jednym kolanie bardziej, w drugim mniej – wymusza jedynie marsz. Ech! Ile na tym tracę! Przecież na tych zbiegach można by tak pogonić czas! Tyle zyskać!

Wychodzi zatem brak treningów. Cóż z tego, ze są chęci. Ale, ale: zachowajmy odrobinę jakiejś rozwagi. By ukończyć bieg. By dotrzeć o własnych siłach do mety.

Idę zatem, na ile organizm pozwala. Podejścia, zejścia. Chwila biegu, i dalej marsz. Jak  najszybciej. Gdzieś w okolicy podejścia pod górę Kotarz, 964m n.p.m., dogania mnie i przegania, dziewczyna. Sympatyczna, o blond włosach. Dopytuje ile razy się zgubiłam. Bo ona już nadłożyła 8km. Mnie – jak na razie – udaje się pokonywać trasę zgodnie z oznakowaniem, z wytycznymi z regulaminu. Niemal na pamięć uczyłam się trasy. Jeszcze jadąc z chłopcami do Dębowca, w samochodzie, studiowałam mapę. Wkuwałam na pamięć ‘punkty żywieniowe’ i punkty limitów czasu.

Dziewczyna żwawo rusza do przodu. Tak chciałabym pognać za nią! Pościgać się! Nie. Nic z tego. Kolana wymuszają marsz. Na dzisiaj tyle musi mi starczyć. Byle ukończyć bieg! W limicie 12 godzin – tyle organizatorzy założyli czasu na pokonanie ‘małego BUTa’ – powinnam się zmieścić. Przede mną, przed nami, ostatni punkt odżywczy na Przełęczy Karkoszczonka.

Znów: jak na całej trasie biegu – pomimo upływającego czasu, mijających godzin – docieramy do Przełęczy jakby niespodziewanie. Stoją tutaj dwie dziewczyny. U ich stóp w koszach bułki, krakersy. Do picia woda. Chwila wytchnienia. Krótkie rozmowy. I dalej! Do przodu! Do celu!

Ruszamy. Przed nami Siodło pod Klimczokiem. Nadal czerwonym szlakiem. Wydawałoby się, że przed nami krótki, dwukilometrowy odcinek. Okazuje się on długą wspinaczką to trawersem, to wzniesieniem. Usytuowanie trasy nie pozwala na rozwinięcie większej prędkości, na bieg. Przynajmniej dla moich kolan. Wspierając się kijami, pokonuję szlak marszem. Szybkim. Rozglądam się i szukam: kiedy zejście na czarny szlak? Tak było na mapie. Po około godzinie docieramy w końcu do skrzyżowania szlaków. Jak dzisiaj sprawdzam: ten, niby krótki odcinek, wg map pokazany jest dla turysty na godzinę i dwadzieścia minut.

Przed nami wznosi się dumnie Klimczok. Uff… Tam trzeba się wspiąć! Może boczkiem? Czerwonym? – ktoś żartuje. Nic z tego! My czarnym! Do góry! Ruszamy.

Dyszę, sapię, odpycham się kijami. Resztkami sił wspinam się na szczyt Klimczoka. Dwóch, czy trzech chłopców pognało szybkim marszem do góry. Jakąż mają siłę! Ile jeszcze werwy. A to już ósma godzina marszu-biegu. Pięćdziesiąty kilometr w nogach. Jeszcze. Jeszcze kilkadziesiąt metrów. Jeszcze kilkaset kroków. Przyspieszony oddech. Gorąco. Pot lejący się po plecach. I jest. Jest góra! Weszłam!

Dochodzimy do wniosku, na chwilę przystając, wyrównując oddech, że tutaj powinien być punkt kontrolny. Z jaką radością by się odhaczało swoje wejście tutaj! Osiągnięcie tego etapu BUTa.

Przed nami 7 kilometrów do mety! Teraz już z górki. Ależ by się biegło! Jakże nadrobiłoby się czasu! Biegniemy. Muszę za moment przejść do marszu. Kolana upominają się o zwolnienie. Byle dotrzeć do celu. Do mety. Nie zejść z trasy w takim momencie. Trawiasta trasa przechodzi w szeroką, kamienistą drogę-szlak. I ciągle w dół! Nie zawsze ostro. Można byłoby biec! Biec! Do mety! Tak robią czterej chłopcy. Ja z dwójką innych ograniczamy się do marszu. Przyspieszam. Biegnę. I za chwilę muszę, MUSZĘ, przejść do marszu. Nie dam rady biec. Jaka szkoda!

Co rusz mijają nas turyści. Dopingują. Kobieta z dwójką dzieci woła za mną ‘Teraz już tylko w dół!’ – Ech! Dziękuję za wsparcie. Wytrzymać do końca. Wspomagając się kijkami możliwie szybko idę. Jak tylko się da – ścinam zakręty. Podbiegam kilkanaście metrów, znów przechodzę w marsz. Gdzież koniec tych zawijańców? Gdzie chatka? Gdzie ten Dębowiec? Zastanawiam się, bo droga mi się dłuży. Straszny ten odcinek, choć taki sympatyczny. Zaś myśl o ostatnim zbiegu, pod wyciągiem narciarskim, budzi wielkie obawy. Dam radę? Kolana wytrzymają?

W końcu widać domek. W końcu docieram do szczytuj Dębowca. Doganiam też czterech chłopców, którzy tyle byli przede mną. Biegniemy. Znów muszę przejść w marsz. Jakże przydatne kije! Jak dobrze, że wzięłam je ze sobą. Bez nich nie ukończyłabym biegu.

Jeszcze kilkaset metrów. Jeszcze trochę. Gdzie ta meta!? Obiegamy murek. Chłopcy, którzy znów mnie wyprzedzili, tuż przed linią mety czekają ‘choć, wbiegniemy wszyscy razem’ – woła jeden z nich. Mobilizuję resztki sił. Podbiegam-kuśtykam do nich. I razem przekraczamy linię mety. Pikanie maty, rejestrującej nasze czipy. JESTEŚMY!!! Jest meta! Jest cel!  Wytrwaliśmy! Stoper: 9 godzin, 28 minut. Co za czas! Na nocne przebieganie-przechodzenie górskich 57 kilometrów.

Na mecie kilkanaście osób – podobnych nam szczęśliwców – przy stolikach nieopodal rozstawionych. Gorąca herbata. Gorące kiełbaski. Albo bułki.
Ubieramy się cieplej. Zimno! Co niektórzy siedzą otuleni folią NRC. Licytują się, ile kto nadłożył i gdzie pobłądził.

A ja, łykając gorącą herbatę tak sobie myślę…BUT55. Trudna trasa? Trudna. Ale do opanowania. Bardzo, BARDZO dużo dało mi przygotowanie się: studiowanie mapy, rozeznanie terenu. Przecież mam tak niesłychane zdolności do gubienia się. Brak mi orientacji w terenie. Teraz się udało. Podkreślam, jak ważne i doskonale wymyślone znakowanie trasy w nocy: tymi taśmami odblaskowymi. Tak dobrze prowadziły przy świetle czołówek! Ich ilość była – wg mnie – naprawdę dobrze rozplanowana. I – pomimo chęci szybkiego pokonywania kilometrów – ważne, dla mnie ważne, było obeznanie z kolorami szlaków, którymi wiodła nasza trasa. Stałe kontrolowanie, czy biegnę-idę właściwym kolorem szlaku.
Wielu uczestników tegorocznego BUTa narzekało później praktycznie na wszystko nie pozostawiając na Organizatorach nawet  tzw. ‘suchej nitki’. Osobiście nie mogę mówić o pozostałych trasach (bieg zorganizowany był na czterech dystansach)

Bieg był przedni. Trasy piękne. Pora niesamowita. Wyzwanie niewiarygodne.

Chłopaki: Michale i Arku – DZIĘKUJĘ. Również mogę narzekać –ale nie będę. Czy kiwnęłam choć palcem, by coś pomóc? Czy pomyślałam, by zabrać się za organizację czegokolwiek? Czy chciało mi się zrobić cokolwiek dla kogoś? …

Chłopaki: Michale i Arku – Wam się chciało. Za to dziękuję. Życzę sił i chęci na przyszłość. Ponownie dowód: praktyka uczy! Gadać potrafimy wszyscy. Kto działa?

but1

3 myśli na temat “Po prostu biegnij. Beskid Ultra Trail. 27-28/29 IX, 2013”

  1. Cytuję: „Gdzieś momentami widoczny ostry sierp księżyca”
    Jako miłośnik astronomii i uczestnik BUTa muszę jednak wnieść małą poprawkę. Nie ostry sierp Księżyca, a prawie połowa Księżyca 🙂 Byliśmy dzień po drugiej kwadrze 🙂
    To nie jest ostry sierp: http://wirtualne_laboratorium.republika.pl/ksiez/b.gif , a tak właśnie wyglądał Księżyc kiedy byliśmy na szlaku 🙂 Poza tym artykuł bardzo fajny. Świetnie mi się go czytało i wspominało. Pozdrawiam.

Dodaj komentarz