Pewnie po przeczytaniu tego, niejeden nie będzie mnie już lubił albo co, ale nie będę owijać w bawełnę: nie cierpię zimy pod każdym względem. Nie wiem, jak się znalazłam i jak udaje mi się funkcjonować w tej szerokości geograficznej. Wiecznie szaro, zimno, bez słońca, kupa śniegu, błota albo piachu; codziennie pod drzwiami mam piaskownicę (zapraszam z wiaderkiem i łopatką). Nawet porozciągać się nie można dobrze po treningu bo zaraz stygnę, jak się śnieg trochę roztopi to człowiek biega po tym jak paralityk albo ślisko jest – nie wiadomo co gorsze . Nie można pobiegać wieczorem w parku, bo ciemno. Jak się biega z muzyką to kabelki od słuchawek sztywnieją.
A ile wody i gazu marnuje zimą po takim treningu, bo się wygrzewam pod prysznicem, bo oczywiście zanim dotrę do domu ( po drodze jeszcze zakupy) to zdążę zmarznąć.

Plusy dla mnie są jedynie takie, że biegając w taką zimę, bez względu na warunki jakie panują wzmacniam odporność organizmu, hartuję się no ćwiczę silną wolę, bo zimą, nawet jak się kocha biegać, to są dni, że „strach” z domu wychodzić. Najbardziej nieprzyjemnie jest gdy wybiegam z klatki na tą Syberie i muszę paręset metrów przebiec zanim przestanę czuć to zimno. No i po takim każdym kolejnym zimowym treningu jest podwójna satysfakcja!!!
Także sami widzicie; a to tylko spojrzenie na tą ohydną porę roku z punku widzenia biegacza… No ale cóż trzeba być twardym no i jak to się mówi, byle do wiosny.