Daj się ponieść. Emocjom, tłumowi, marzeniom?
Stań w tym wielotysięcznym tłumie. Pozwól, by aż ciarki przechodziły, słuchając konferansjera, muzyki. Przyglądaj się temu, w czym bierzesz udział.
Powstrzymaj łzy wzruszenia, gdy krzykną i wystrzelą „START!!!”.
Rusz najpierw powoli, spacerkiem. Po niemal pięciu minutach przekroczysz linię startu – bo taki tłum!
I ciesz się z samego udziału, z tego chłodu, delikatniutkiego, i tej mżawki, chwilami grubszymi kroplami obijającymi ciało. Niech tak jest. Niech to trwa. Do końca.
Chwila przed startem. Więcej zdjęć TUTAJ
W szóstej minucie zebrałam się do truchtu – równie wolnego, bo ciągle w tłumie, wśród tych tysięcy biegaczy. I powoli, powoli rozpędzałam się aż do momentu, kiedy uznałam ‘już’ – i od tej chwili ‘tak trzymać’. Biec w tym tempie. Rytmie, odmierzanym oddechem jeszcze trochę nerwowym, niepewnym i jednocześnie upartym. Dam radę. Nie szarżować teraz.
Wyczuć w tym deszczu swoje zmęczenie, spocenie, oddech i pracę każdego kroku. Pilnować poszczególnych kilometrów. To spoglądać pod nogi i mieć wrażenie, że asfalt ucieka, niemal płynie; to podnieść głowę i oczy do góry. Rozglądać się wokół. Zadrżeć na widok olbrzymich stalowych lin mostu, którym wybiegamy w miasto. Ujrzę je jeszcze? Kiedy? Za pięć godzin?
Dobiegnę tu w drodze powrotnej, czy może już raczej mnie dowiozą?
Myśleć o chwili tej tutaj. I do przodu, do przodu! Wołać myślą siebie, swe mięśnie, rozważania. Dać radę na ile starczy sił. Czasem łyknąć wodę.
Zachwycać wzrok widokami wzdłuż trasy biegu. To słuchać siebie, to oderwać się od tego i delektować umysł wszystkim co dookoła. Podziwiać architekturę miasta. Uśmiechnąć się do oklaskujących i nawołujących kibiców. Pomachać uparcie i wytrwale grającym w tym deszczu zespołom muzycznym.
Dziwić się, że już ta ulica, ten zakręt. Tyle mostów, pod którymi wiedzie trasa i na które wyprowadza. Kombinatoryką w umyśle próbować ustalić kolejną strategię biegu. Właśnie 14y kilometr się zbliża, czyli jeszcze dwa takie odcinki trzeba będzie pokonać. Doliczać, odliczać. Spoglądać na stoper – swój i na czas wyświetlanych przy punktach na każdym piątym kilometrze. Zerkać na rozpiskę kilometrów – który w jakim czasie należy pokonać, zakładając maksymalny czas na całość…
Tak jak tupią adidasy o asfalt, tak w myślach kolebią się myśli przeróżne. Mają czas, bo długa trasa przed nami.
Poddać się sobie, dać nieść swemu chceniu, wierze i zwątpieniu. Słuchać dialogów współbiegaczy. Zostać zmotywowanym i mocniej dopingowanym ‘lotnym punktem muzycznym’ – rowerzyście, który z ogromnym wzmacniaczem-głośnikiem objeżdża trasę, dodając skrzydeł i chęci do kontynuowania. Do biegu.
Co jakiś czas obetrzeć czoło i skronie – nie tylko potem zroszone, ale tym deszczykiem, który miał być i miało go nie być. Znowu się zdziwić zobaczywszy ‘wielkie pudło’ – kolejny kilometr, już 24. Same myśli nasuwają kolejną strategię obliczania wyniku do i od celu.
Dziwić się. Sobie. Wszystkim wokół – tym w ruchu, w biegu. Butom klepiącym o twardą nawierzchnię asfaltu. Przyglądać się przeróżnym modelom zwłaszcza ich zelówkom. Rozpoznawać marki.
Cieszyć się. Każdą kropelką deszczu, nieśmiałym muśnięciem słońca, chmurnością aury. Doświadczamy tego wszystkiego, bo tyle czasu spędzamy na trasie. Ktoś rozmawia przez telefon. Biegnąc. Tłumacząc, gdzie obecnie się znajduje. Ktoś inny dialog prowadzi z kimś z tłumu. Umawia się, o której będzie tam i tam.
Wbiegamy znowu w miasto, pokonawszy poza nim, na jego obrzeżach, ponad jedną czwartą całego dystansu. Deszcz nas nie oszczędza, momentami mocniej mżąc. Nie zraża to nikogo. Pogoda wymarzona dla naszego biegu.
Gęściej prezentują się budowle. Ponownie odcinek znany z początku trasy. Od czasu do czasu pomachać grającym, oklaskującym, nawołującym. Wypatrywać i wychwycić – adrenalina skacze jeszcze wyżej – bo najpierw tylko ‘Brawo, brawo!’. Za chwilę ten sam głos, jeszcze głośniej, oklaski mocniejsze ‘Brawo mamo! Wytrzymaj do końca! Jestem z ciebie dumna! Bardzo dumna!!!!!!!’ .
Za trzydziestym dziewiątym kilometrem wypatrzyłyśmy się. Jakie to przyjemne, miłe. Jak teraz wytrwać? Zebrać siły, które były i są, choć co raz bardziej się topią zostawiane tam, za sobą, na tych prostych i zakrętach. Jeszcze. Jeszcze. Jeszcze wytrzymać.
Gęściej się robi. I zabudowań. I ludzi. I znowu deszczu. I myśli.
Już nie kombinować, nie analizować. Teraz tylko wytrzymać. Wyrzucić zbędną już, pustą butelkę do pobliskiego kosza. Przyśpieszyć. Przyspieszyć?
Telebim w strefie stadionu.I zdziwienie ‘Jeszcze tylko 1400 metrów’. Tylko??? Jeszcze tyle!
Ktoś z tłumu krzyczy ‘Złamiecie czwórkę!’. Znowu dreszcze emocji. Znowu chęć walki. Próby siebie, czasu, dystansu.
Meta już widoczna. I zegar: 4. godzina 4 minuty ileśtam dziesiąt sekund. To brutto. Wbiegam krzesząc z siebie ostatki sił. Wyłączam stoper. I śmieję się z siebie: netto 4 godziny TRZYNAŚĆIE sekund.
Skrajne uczucia: i tak nie zakładałam takiego tempa. Ale – trzynaście sekund… Szkoda…
Bieganie jest cudowne. Nawet na takim dystansie. Może zwłaszcza na takim?
Nie za często. Co jakiś czas. Sprawdzić siebie. Swoje możliwości. Swoją siłę ‘psychę’ i fizykę.
Cieszyć się z udziału w doskonałym przedsięwzięciu. Orlen Warsaw Marathon to najwyższy poziom organizacyjny.
Doskonale rozumiem te 13 sekund:) Ale jestem pełna podziwu i gratuluję sukcesu!
Dziękuję. 🙂
No tak…zawaliłaś…o te 13 sekund…
Ale jak już złapiesz totalnego doła, to czytaj co napisałaś i powtarzaj sobie: „Cieszyć się.” Przebiegłaś, dałaś radę, pokonałaś maraton, nie dałaś się pokonać maratonowi. Ja jestem z Ciebie dumna. Tak jak ta co wołała na trasie 🙂 Bardzo dumna 🙂
Cieszę się bardzo. BARDZO. Dla Ciebie też posyłam wielgachny uśmiech i podziękowanie.
No już się zacząłem niepokoić że coś Ci się przytrafiło! Wielkie gratulacje! No i te 13 sekund to ładna historia (prawdziwe diamenty, w odróżnieniu od hodowanych sztucznie, mają w sobie mini-skazy. I z tego należy wyciągać wnioski).
Chętnie bym wam po-pokrzykiwał dnia któregoś :-).
Kanarku – czym się niepokoiłeś???
Dziękuję za gratulacje.
Obecnie tyle biegów się odbywa – idź, po-pokrzykuj. Biegacze będą zachwyceni.
Niepokoiłem się bo 40 km to dużo i nigdy nic nie wiadomo (czyś na wojnie? czy kto zjadł?).
No i, jak pewno zgadujesz, wiem że można pójść i zagrzewać, z obu stron zresztą to wiem, rzecz w tym iż miałem na myśli Sówki, a nie jakichś anonimusów. Ale to już inna historia.