Bieg bez granic – Goral Marathon


Bieganie szlakami górskimi:  co za urok, specyfika, szczególność!
Dlaczego lubię? Czym mnie przyciąga taki charakter biegów?
To oczywiste. Może nie warto tego roztrząsać? Zamiast filozoficznie się wypowiadać – ubrać się odpowiednio, wyjść i biec. Chłonąć widoki, wdychać powietrze, cieszyć umysł i ciało.

Wtorek, 24 czerwca, 2014r.
Z racji zbyt dalekiego zamieszkiwania od górskich terenów, rozmyślając od pierwszego kwartału tego roku ‘jak zorganizować sobie trening górski; kiedy pojechać; co zabrać’ – w końcu zdecydowałam coś konkretnego. Przeglądając strony internetowe w poszukiwaniu danych do pracy zawodowej, natknęłam się całkowitym przypadkiem: Goral Marathon, 5 lipca 2014r.
Łyp okiem w kalendarz: to za półtora tygodnia. Od piątku wyruszam na Marszon a a niego zapisałam się już dawno temu. To sympatyczne chodzenie po górach w zorganizowany sposób http://marszony.republika.pl/.
Podejmuję decyzję: jeśli wrócę w dobrej formie, zapiszę się na wynaleziony właśnie w sieci bieg. Do poniedziałku jest jeszcze czas na internetowe zgłoszenie.
Niedziela, 29 czerwca, 2014r.
Wracając z Marszona w niedzielę późnym popołudniem do domu wciąż rozważałam: zapisywać się? Czuję w mięśniach nóg 6o km górskich wędrówek. 22 godziny wojaży z kilkunastoma króciutkimi i trzema dłuższymi przerwami. Może jednak nie zapiszę się? Rozmyślając tak, dotarłam do domu.
Nazajutrz do pracy.
Poniedziałek, 30 czerwca, 2014r.
Przed południem sama się nakręcam: wnikliwie przeglądam stronę http://www.goralmarathon.com/pl/. Trochę się irytuję: jak tak może być! Bieg za kilka dni, a tutaj kolejne zakładki kończą się informacją ‘strona w przygotowaniu’, kontakt – nic. Ani telefonu, ani maila. Nie- przepraszam. Jest adres. Tyle, że do dzisiaj od minionego tygodnia nie mam odpowiedzi. Wpadam na diabelski pomysł i w okolicznych maratonowi Gminnych Ośrodkach Kultury dopytuję o tę międzynarodową imprezę. Wszak jest to ‘Międzynarodowy Góralski Maraton’. Po sto siedemdziesiątym ósmym połączeniu w końcu ktoś podaje namiary na głównego organizatora. Głównego – niepolskojęzycznego. Aha – akurat się dogadam.
Wystukuję numer, nasłuchuję. Rozmowa trwa kilka minut. Nie wiem na 100%, czy zostałam zrozumiana. Na wszelki wypadek piszę jeszcze maila oświadczając, że to i to zostało uzgodnione odnośnie mojego udziału.
Zatem: POSTANOWIONE.
Wtorek, Środa, Czwartek 1-3 lipca, 2014r.
Góry, długi dystans, nieznane.
Usiłuję oswoić się z topografią i rejonem. Studiuję mapy turystyczne Beskidu Śląskiego, Żywieckiego. Trochę się przerażam. Wyznaczona trasa trudna do prześledzenia na mapie. Nie widzę, by któryś konkretny szlak wiódł niektórymi fragmentami trasy biegu, jaką wyznaczyli organizatorzy. Ba! Nawet leśne drogi na mapie nie są widoczne.
Co to będzie?
Będzie, będzie! Dam radę. Na pokonanie 50 kilometrów organizatorzy dają 11 godzin. Powinnam się zmieścić. Mój właściwy, docelowy tegoroczny górski bieg jest na początku października. Ten traktuję jako trening. Długi. Nierozsądny? Nie, wręcz przeciwnie: jak na trening mam bardzo dobre zaplecze. Nie muszę ze sobą zabierać zbędnych rzeczy. Będą punkty żywieniowe, nawadniające. W razie kryzysu – oby nie nastąpił! – nie będę pozostawiona sama sobie.
Na pewno ważne, że nie wyruszam ‘wstawszy od biurka’. Coś nie coś się ruszam. Coś ćwiczę. Prawda: obecny plan treningowy dopiero na etapie początkowym. ‘Mierz siły na zamiary’.
Mierzę. Powinnam dać radę. Powolutku. Kilometr po kilometrze.
Rozważone, obmyślone. Choć nutka strachu pozostaje. Jeszcze dopracować plan dojazdu. Bus z Katowic do Wisły, 2 godziny. Autobus z Wisły do Jaworzynki, 45 minut. Gdzie, kiedy, coś konkretnego zjeść? To przecież też BARDZO WAŻNE przed takim biegiem.
Piątek, 4 lipca, 2014r.
Muszę urwać się dwie godziny z pracy. Bus, autobus. I jeszcze marsz. Kilometr? Dwa? Mocno pod górę. Biuro zawodów już funkcjonuje. Wielu ludzi. Porozbijane namioty wojskowe. Łóżko – ‘spanie na sianie’, czyli na słomie – oto warunki noclegowania przed startem. Rezygnować z czegoś takiego?
Weryfikuję moje zgłoszenie. Na szczęście maratończyków obsługuje Polka. Bez problemu ustalamy moje warunki uczestnictwa. Nie muszę nawet przedstawiać maila, w którym potwierdzono mi te warunki.
‘Koszulki za godzinę. Siano przywiozą za godzinę. Posiłek przywiozą za godzinę.’ – doinformowują.
Dobrze. Rozglądam się. Obchodzę obszar na którym usytuowane biuro i ‘noclegownia’. Postanawiam wrócić do centrum Jaworzynki, by gdzieś się stołować. Zamiary kończą się jedynie wycieczką. Ani grama jakiejś restauracji czy karczmy, którą wskazywała pani z hotelu. Nic.
Z serkiem pleśniowym – jako bardzo kalorycznym pożywieniem – czterema bananami i dziesięcioma michałkami wracam do głównej bazy. Nie decyduję się na noclegowanie w oddalonej, w zależności od strony dojścia, 3 lub niecałe 1,5 km od bazy biegu – szkole w Ciernem. Okazuje się, że organizatorzy nie zapewniają dowozu stamtąd tutaj. Może źle zinterpretowałam zapis umieszczony na stronie Goral Marathon w informacjach dla biegaczy?
Nic to. Wprowadzam się zatem do jednego z namiotów. Siana jeszcze nie ma. Zadowalam się zabraną karimatą i śpiworem. Za moim przykładem idą kolejni biegacze. Rozlokowujemy się. Aklimatyzujemy. Wymieniamy uwagami, odczuciami, wrażeniami.
Do późnych godzin zjeżdżają kolejni uczestnicy biegu. A jest biegów aż pięć rodzajów: mini, pół i maraton oraz dwa ultra na ponad 70 i 90 km.
Usypiam dużo po godzinie 21. Budzę się w środku nocy: zimno mi. Ocieplam się skarpetkami i długimi spodniami. Kolejne rozbudzenie – gdy ultrasi zbierają się na start pięć godzin przed naszym wybiegiem. Przez półsen słyszę wystrzał startera i głosy dopingu. Znów zapadam w głębszy sen.
Sobota, 5 lipca, 2014r
Rozbudzam się około godziny 7:00. Czas byłoby się ogarnąć. Warunki toaletowe bardzo, bardzo polowe. Pozbierać się. Przebrać. Najeść. Przygotować.
Dojechali znajomi, którzy startują w małym biegu.
Biegaczy bardzo dużo. Sami ‘górale’: z plecakami biegowymi, w obuwiu trailowym częściej niż w zwykłych biegowych adidasach. Niektórzy, niewielu, z kijkami. Również zabrałam na ten wyjazd, ale postanawiam nie biec z nimi.
Rozmyślam o trasie: jakie wzniesienia, jaka nawierzchnia, ile niebezpieczeństw?
Cicho! Będzie dobrze. Organizatorzy zapewniali, że oznakowanie, zwłaszcza w niejasnych miejscach, bardzo czytelne, gęste.

Sobota, 5 lipca, 2014r, godz. 9:00
START!!!
Wielka dmuchana brama startowa. I na ‘dzień dobry’ smak górskiego biegu: pierwszy odcinek pod górę bądź to asfaltową ścieżką, bądź to chodniczkiem ze schodami tudzież wąziutkim pasmem zieleni pomiędzy tymi dwiema ścieżkami. Nie biegnę. Ten i kolejne wzniesienie wiodące już tylko asfaltową drogą idę. Mam przed sobą masę kilometrów. Zdążę się nabiegać. I zakładam, że choćby w tym ostatecznym limicie czasu, ale powinnam się zmieścić.
Do biegu zbieram się dopiero po dwóch kilometrach, na krótko, bo znów podejście. I tak do samego końca maratonu: podejścia pokonuję marszem, płaskie odcinki, których na szczęście jest niewiele, zmuszam się biec. Swobodnie biegnę tam, gdzie trasa prowadzi w dół.
Ach, te góry! Ta atmosfera, widoki, powietrze.
Powolutku przyswajam nogi do ciężkiej pracy. Wyprzedzana na pierwszych kilometrach, na zbiegach sama wymijam innych. Trasa wiodąca początkowo wśród zabudowań, ciągnie się teraz zalesionym obszarem lub wśród pól uprawnych i łąk, by nagle rozwidlając się, rozdzielić pierwsze grupy biegaczy. Minimaliści skręcają w lewo, reszta na prawo. Dla pewności ruchem na tym skrzyżowaniu kieruje jeden z organizatorów. Pokazuje na asfalt, gdzie sprajem napis ‘Mini’ i strzałka w lewo.
Tłum biegaczy trochę zrzedł. Nasza trasa w coraz bardziej zalesiony rejon prowadzi. Cały czas asfaltową drogą. Ciężkie podbiegi nagrodzone zostają teraz długim odcinkiem zbiegu. Super! Cudnie się biegnie asfaltem, który za każdym zakrętem prowadzi w dół. I jeszcze bardziej. I jeszcze. Ile tych kilometrów? Trudno mi określić. Spoglądam na stoper: 25 minut biegu, 37. Pięćdziesiąt dwie. Ile kilometrów mamy za sobą? Ciągle jeszcze osiem nie osiągnięte? Trochę to ryzykowne, trochę strachu we mnie. Była mowa: pierwszy punkt odżywczy na ósmym kilometrze. Skoro już godzinę biegniemy, nie ma punktu – czy zdążę przebiec we wskazanych ramach czasowych całość?
Aż w końcu, po godzinie i kilkudziesięciu minutach dobiegamy do stolików, gdzie krzątają się ludzie. W palstikowych skrzyniach banany i arbuzy. W pudełkach płatki kukurydziane i kuleczki kakaowo-owsiane. W innym biszkopty. Cukier w kostkach. Sól. Najprawdziwsza w świecie. ‘Bude slodkie i slone’ – mówił wczoraj organizator na odprawie. To mamy: i słodkie i słone.
W trzech wielkich plastikowych – nazwę to: kadziach – napoje: ‘dzus’, woda, izo.
Dolewam do mojej butelki z resztkami wody soku. Wodą nabraną kubkiem polewam sobie dłonie. Jakie one spuchnięte. Na izo nie decyduję się..
Jakież to inne niż we wszystkich biegach, jakich do tej pory brałam udział: kubki porcelanowe. Woda z potoku. Niema tu, jak gdzie indziej, grupy dzieci i młodzieży z wyciągniętymi plastikowymi kubeczkami z wodą. Tutaj na punkcie troje ludzi. Pełna samoobsługa.
‘Który to kilometr?’ – pytam obsługujących. ‘Czternasty’ – odpowiada pan krojący arbuza. ‘Ha! – myślę – to nie powinno być najgorzej. Skoro 6 km więcej, niż myślałam, powinnam zmieścić się w limicie.’
Zjadam kilka kawałków arbuza. Doskonałe nawodnienie, ale ryzykowne. Strasznie obciążające. Popijam trochę soku. Łykam kostkę cukru i drugą. Popijam, by się rozpuściła. Serwuję sobie szczyptę soli. BBlllleeee – aż mnie otrząsa. Dobra, jeszcze jedna szczypta. Łyczkiem soku to zapijam. Zjadam połówkę banana. Drugiego do garści – i dalej.
Będąc ‘napasioną’ idę przez najbliższych kilkaset metrów. Pozwalam się wyprzedzać. Daję żołądkowi czas na spokojne przetrawienie przyjętych napojów, arbuzów i bananów. Do biegu podrywam się po kilkunastu minutach marszu. Sprzyja też temu teren: teraz zbieg. Najpierw powolutku, spokojnie. Przyspieszam wsłuchawszy się uprzednio w organizm, czy nie wyśle sygnałów stopujących. Czy kolką się nie odezwie za chwilę. Nic takiego się nie dzieje, więc pozwalam sobie na przyspieszenie. Zbiegi, choć nawierzchnia kamienista, szlakiem górskim, przyjemne. Same nogi się rwą. Myśli nasuwają stwierdzenie, jak przy zjeździe samochodem z górki ‘daj na luz’. Podporządkowuję się temu. ‘Puść nogi luzem’ – i biegnę. Swobodnie. Radośnie. Lekko. Samo się wyprzedza. Jedną, drugiego, trzeciego. Kolejnych już nie liczę.
Śmieje się wszystko: wymijane drzewa i krzewy, uciekające spod depczących stóp kamyczki. Radośnie ćwierkające gdzieś tam w przestworzach ptaki. Białe obłoczki na niebieskim niebie. Słońce grzejące, a chłodzone pędem biegu. Śmieje się moje ciało i umysł. Pamiętające jednocześnie, by biec w sposób pozwalający pokonać cały dystans.
Czas na stoperze pokazuje 37 minutę od momentu wyruszenia z pierwszego ‘wodopoju’. Drugi, jak poinformowali na pierwszym, za osiem kilometrów. Biegnę. Wzniesienie. Teraz marsz. Nogi wspomagane ramionami. Rytmiczne oddychanie, koordynacja kończyn z pracą płuc. Ciężko dyszę, ale nie pozwalam na przystawanie.

Wypłaszczenie terenu – zmuszam się do biegu. Wzniesienia, nawet te minimalne, najmniejsze – pokonuję marszem. Jedynie zbiegi: o! to radość dla moich nóg. Dla myśli, dla całej mnie. Niewiarygodnie swobodnie je pokonuję, wymijając kolejnych biegaczy niespodziewanie napotkanych za kolejnymi zakrętami.
Hm – nie pamiętam dokładnie każdego kilometra. Tak chciałoby się opowiedzieć każdy metr przedeptywany stopami górskiego biegacza. Tyle uroku w widokach. Tyle nieuchwytnych momentów: to nagle oślepiające słońce spoza białych chmurek; to horyzont przede mną i za mną. Najpierw zasłaniany porządnie wznoszącym wzniesieniem góry, by kolejno odsłaniać aurę natury: zieloność i złoto pól i łąk usłanych dywanami soczystych traw i szeleszczących podmuchem wiatru zbóż. Biel tynku domów z kontrastującymi czerwienią, rdzawym brązem, szarym czy czarnym kolorem dachówek. Tam daleko, odwróciwszy się w tył: mosty autostrad, dróg szybkiego ruchu.
Przystanąć, pstrykać zdjęcia – nie! Nie tym razem! Dzisiaj biegnę ścigając czas i siebie. Żal tych uroczych chwil. Każdego razu z tego samego miejsca takie inne wrażenia. Koduję je więc w mózgu, w myślach. Fotografuję źrenicą, zapamiętując kliszą myśli. Ulotność.
Biegnę dalej. To polnymi dróżkami. Szlak naszej trasy znakowany wśród łąk. Teraz przekonuję się, dlaczego nie było to do odnalezienia na mapach turystycznych. Sobie znanymi kluczami ścieżek organizatorzy poprowadzili maratończyków.
Hm – uśmiecha się moje wnętrze na widok odpoczywających kilku ludzi. W cieniu drzew i skarpy wzniesienia, na które się wspinam. Kilkaset metrów wcześniej wyminął mnie kład z filmującym biegaczy organizatorem. To lotny patrol? Pewnie tak. Dlatego przez chwilę tych tutaj spostrzeżonych ludzi przypisałam organizatorom. Dostrzegłszy jednak numery startowe koryguję wniosek.
Nie przystaję. Nie pozwalam kuszącym podpowiedziom umysłu: usiądź przy nich, odetchnij. NIE! Nic z tego! Napominam siebie. Każdy biegnie według swojego planu.
Słusznie – okazuje się po kilkudziesięciu minutach. Dobiegłam do kolejnego ‘wodopoju’ i serwisu żywieniowego. Zaspokajam pragnienie, posilam się arbuzem – co za doskonała myśl na taki upał! Szkoda tylko, że on tak ciąży w żołądku przez jakiś czas od jego spożycia. Zjeść banana. Przysiadam na skraju trawnika przy drodze, by wysypać kamyczki z butów. I co? – i właśnie dogonili mnie ci, których zostawiłam tyle, wydawało mi się, za sobą. Ci, którzy tak błogo wypoczywali.
Ten postój zabiera mi kilka minut. I kolejnych kilka pozostawiam na ‘oddech’ żołądkowi, nie od razu puszczając nogi biegiem. Marsz, malutki trucht. Znów za sobą, w dole, pozostawiam przeurocze widoki gór, połaci zielonością usłanych łąk. I bardziej cywilizowanych skrajów miejskich. Z tymi niby monumentalnymi mostami, drogami szybkiego ruchu. Kika razy w ciągu tego maratonu, z różnych perspektyw dane jest nam oglądać ten obraz.
Czas w ruchu inny jest, niż przeżywany w stagnacji. Mijają kolejne godziny biegu i ani razu nie nachodzi myśl ‘ile tego jeszcze’.
Mijający dzień, mijane widoki i ludzie –absorbują. Nogi zmęczone z każdym następnym kilometrem. Ciężej już pokonuję nawet zbiegi, ale ciągle do przodu. Łykam odcinki i przemieszczam się co raz bliżej celu. Nawet chwila deszczu zastaje mnie na trasie. Najpierw nieśmiało mży, zanika. Wycisza się chmurność. Ostatnie kilometry, niby mniejsze wzniesienie niż każde dotychczasowe – ale jednak męczące. Tutaj dopada nas/mnie ulewa. Nie za mocna, ale odczuwalna.
Dobiegam znajomych już rejonów, pokonawszy górę, która wielkim znakiem zapytania dla mnie była: z której strony dotrę do mety? Gdzie wyprowadzi szlak? A on na samo rondko Jaworzynki poprowadził. Ostatni kilometr-półtora znanym odcinkiem. Teraz najgorsze, bo ostatnie wzniesie. A przecież nie tak wielkie!
Pierwotna myśl: przejść do marszu, impulsem chwili zostaje poskromiona. Zastrzyk energii. Chęć ukończenia biegiem budzi się. Biegnę pod górę! Turyści, biegacze, którzy już ukończyli, tubylcy – dopingują ten ostatni wysiłek. Dodają otuchy słowem, oklaskami.
Jeszcze moment zwątpienia na ostatnich metrach: gdzie dalej? Dziewczyna jakaś wskazuje ‘tutaj’ – biegnę zatem szerszą dróżką. Skręcam mocno w lewo, chorągiewkami-trójkątami znakowany finiszowych kilkadziesiąt metrów.
Jaka moja radość i samo-zaskoczenie, że w 6 godzin i 36 minut udało się to, co zakładałam na drugie tyle czasu. Przebiegłam ten górski maraton. Cudnie się czułam na mecie.
Choć zmachana, wyczerpana – ale radosna.
Trasa – jak na górski bieg – bardzo przyjazna biegaczom. Nie ekstremalna. Niewiele bardzo trudnych, kamienistych odcinków. Zwłaszcza z tymi luźno leżącymi, tak niebezpiecznymi podczas szybkiego przemieszczania. Dużo było odcinków asfaltowych. Bardzo dużo długich zbiegów. To one mnie ratowały, to dzięki nim wygrałam z czasem. Fragment po fragmencie – ‘łapałam’ trasę i dotrwałam do końca. Malownicze tereny, ciekawe rejony, nienużące widoki. To recepta na sukces. Tym górują w moim mniemaniu górskie biegi nad ‘płaskimi’.
Warto, naprawdę warto, przygotowawszy organizm do minimalnego wysiłku, wystartować w Goral Maraton. Da się!
Bieg bez granic. Dosłownie i w przenośni. Wszak prowadził przez Czechy, Słowację i Polskę.

Goral Marathon

3 myśli na temat “Bieg bez granic – Goral Marathon”

  1. Gratuluje osiągniętego wyniku i zazdroszczę oglądania tak pięknych widoków.
    Biegi górskie właśnie tym zachęcają do uczestnictwa, że można zobaczyć to czego nigdy w mieście nie zobaczymy.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

%d blogerów lubi to: