Dyscyplina prowadzi do celu – XXIV Marszon, 21-22.06. 2013


1.isc

cała galeria Krzysztofa Chmiela dostępna TUTAJ

Ostatnio czas tak dziwny dla mnie, że nie zauważam, kiedy upływają kolejne tygodnie.  To spowodowało, że nie zdążyłam poinformować Mirka o tym wyjściu. Zaś Tomek, ten, który mnie poinformował o czymś takim jak Marszon, w tym roku nie ma możliwości iść. Z jego pomocą zgromadziłam mapy. I cudem jakimś udało mi się zapisać na tegoroczny letni Marszon. Ta edycja wyjścia obejmowała Beskid Wyspowy, fragment Gorców i Pieniny.

Pakowanie? Jak zwykle dylemat. Jak najmniej, a jednak na tyle dużo, by mieć wszystko… Zostawiam ten problem na ‘ostatnią chwilę’. Im bliżej terminu wyjścia, tym większe zwątpienie we mnie: idę sama…No – nie dokładnie. Przecież będzie tam dużo ludzi. Ale nikogo znajomego.

Pobudka w piątek jak zwykle, bo z rana do pracy. Dzień upływa na intensywnych zajęciach. W międzyczasie doczytuję o górach, przez które prowadzi trasa.
I wybija godzina zero.
Wychodzę z pracy na tyle wcześnie, że odjadę busem kursującym pół godziny przed tym czasem, który pierwotnie planowałam. Tym samym i z Krakowa odjeżdżam wcześniej do Limanowej. Już w tym środku lokomocji zauważam innych ‘Marszoniarzy’. To pocieszające:  poprowadzą mnie do punktu zbiórki.

Tam – w Hotelu Jaworz – baza. Meldujemy się po godzinie 18.

Hm…Co mnie zastanawia? Ten porządek, zorganizowanie. Jeden człowiek, taki drobniutki. Pomimo obawy o chaos – mojej obawy – wszystko ‘poukładane’. I tenże człowiek bez nerwów, cierpliwie wita każdego przybyłego. Każdego odhacza na liście, informuje, podaje harmonogram, kalendarzyk. Nie wiem do końca o co chodzi – ale wylosowanym rozdaje a to chustę, a to czołówkę…

O godzinie 19:00 obiad, czyli kolacja.
Chwila odpoczynku jeszcze. Ostatnie przebierania, układanie. DWUDZIESTA. Na zegarze. Główny koordynator, tenże skromny pan – Kuba Terakowski – zwołuje wszystkich. Informuje: stawiło się 72 ludzi. Powiadamia o autorze trasy: to Marek. Ostatnie organizacyjne wiadomości. Ważna sprawa podkreślona: teraz, nocą, idziemy zwartą grupą. Prowadzi autor trasy, on – Kuba, zamyka grupę. Porozumiewają się za pomocą Walkie-Talkie.

20:00 Limanowa, do zielonego szlaku

Ruszamy. Pogoda nam sprzyja: jeszcze wczoraj ukropne upały. Na dzisiaj zapowiadali deszcze i burze. Niebo co prawda usłane różnymi chmurami. Ale pogodnie.
Idziemy asfaltem limanowskimi drogami, by dotrzeć do zielonego szlaku, który ma nas zaprowadzić do pierwszego punktu wyprawy: Paproci.
Ta asfaltowa trasa ciągnie się i ciągnie. Nie mniej niż czterdzieści minut tak wędrujemy. Wzniesienia niewielkie. Po godzinie od wymarszu zatrzymujemy się: deszcz na tyle staje się dokuczliwy, że niektórzy postanawiają nałożyć peleryny. Nie pomyślałam o czymś takim. Trzeba zapamiętać. Zaopatrzyć się w nią. Ten krótki postój pod rozłożystymi konarami przydrożnych drzew pozwala zejść się całej grupie.

Ruszamy. Ścieżka-droga wije się wśród delikatnych wzniesień, łąk. Nawierzchnia to szutrowa,  to trawiasta. I już odczuć się daje mokrość.

Maszerujemy w zapadającym mroku. Deszcz zanika. Nim tu doszliśmy, musiało mocno padać. Burza w oddali grzmotami i błyskami to przywołuje nas, to ciągnie za nami – bezpośrednio na razie nas nie dotyka.

21:50 Paproć, zielonym szlakiem

Docieramy do niej tuż przed dwudziestą drugą. I tutaj czekamy na rozciągniętą już grupę. Chwila oddechu, małe posilenie, picie. Sympatyczne miejsce. Kapliczka w okolicy, wysoki krzyż. I ta noc czarowna, muzyką świerszczy oprawiana.

22:56 Tymbark, zielonym szlakiem

Docieramy do niego nasłuchując szumu fabryki. Dziwiąc się: widzimy idących ludzi do pracy. Zmiana na godzinę 23? Znawcy opowiadają o procesach technologicznych wytwarzania tak znanych w naszym kraju soków firmowanych nazwą tej miejscowości. Rozsiadamy się na nieopodal drogi głównej ulokowanym murku i schodach prowadzących do jednego z urzędów tego miasta. Picie, przegryzanie, rozmowy, czekanie na całą grupę.

00:23 Źródełko, z zielonego na żółty i czarny szlak

Po odpoczynku w mieście ruszamy dalej, by zacząć wspinać się zalesionym odcinkiem szlaku unoszącym się w górę. I to dość mocno w górę. Wspinaczka staje się odczuwalna bardziej  dla organizmu: przyspiesza oddech, męczy nogi. Po to wybraliśmy się na Marszona. Im wyżej, tym bardziej okazują się pomocne kije tym, którzy je zabrali.

Docieramy do miejsca, gdzie strumyk wodny przecina szlak. Źródło wody ulokowane nieco wyżej. Chętni korzystają z tego wodopoju lodowato-zimnego. Niektórzy ograniczają się do schłodzenia rąk  i twarzy.

Intensywniejszy mrok zapadającej nocy, ciemność potęgowana zachmurzeniem – od jakiegoś już czasu poruszamy się z włączonymi czołówkami.
Ech… ta noc, te gwiazdki świateł czołówek na głowach rozciągniętego tłumu ludzi wijącego się szlaku, cały czas prowadzącego w górę. Widok – po co mówić? To przeżyć, po to wychodzić na Marszony, na nocne wędrówki.

00:58 Łopień, szlak żółty/ czarny

Przeurokliwa trasa od Źródełka do bazy, gdzie wiata, ławki drewniane i jakże zaskakujący ‘stół’, którego blat stanowi ogromniasty płaski kamień. Dłuższy postój niż poprzednio. Niektórzy umęczeni wędrowcy rozkładają plecaki, wyciągają karimaty, narzucają na siebie kurtki czy inne pałatki. Wcześniej zdjąwszy buty – ułożeni wygodnie, urywają kilkanaście minut relaksu, snu. Wypocząć przez chwilę. Szybko się zregenerować. Nabrać sił po mocnej tutaj wspinaczce, by móc przejść całą trasę ustaloną na około 70km.

Za nami pierwszych nie całe pięć godzin wędrówki. To wzniesienie było jak do tej pory najmocniejszym.
Wypoczywamy i czekamy na maruderów gdzieś tam jeszcze ciągnących z tyłu. Nie mając co z sobą zrobić, zostawiam plecak i wyruszam na spotkanie tym, co jeszcze nie doszli. Świecę czołówką, by wskazać ścieżkę dojścia do nas.

Ciemność, gęstość: tutaj młodnikiem i wyższymi drzewami obrośnięty obszar. Schodzę i schodzę – a nikogo nie widać. W końcu coś się dzieje. Przystaję. Nasłuchuję. Wytężam wzrok. Blask światła gdzieś tam z dołu ciągnie, przytłumione głosy. Ktoś idzie. Odważniej zatem sama ruszam. Dochodzimy do siebie. To Kuba z jakimś człowiekiem. Dopytuję, czy jeszcze ktoś z tyłu. Tak. Dziewczyna i mężczyzna. Z dziewczyną nie za dobrze. Zatem idę po nich – mówię Kubie. Oni idą do bazy, ja po pozostawionych.

I idę, idę, idę… Nic i nikogo. Są rzeczywiście? Jeśli są – to gdzie? Są. Idą jakby kulawo. Dochodzę do nich. Pytam o samopoczucie. Dziewczyna rzeczywiście osłabiona, niemal bez sił. Ale twardo idzie. Tutaj nie ma odwrotu. Ewentualna cywilizacja? Nawet nie wiem, gdzie…

Do bazy, do tych którzy już wypoczywają, śpią – trzeba dojść. Wykrzesać siły.
Częstuję napotkanych kawowymi cukierkami. Asystuję dziewczynie. Powoli – ale w końcu docieramy do tych, którzy już w ‘bazie’ tego etapu Marszona. Namawiam koleżankę na Snickersa. Przeprowadziwszy krótki wywiad dochodzimy do wniosku, że jej osłabienie z niejedzenia. Od wyjścia z Limanowej nic nie jadła!

2:45 Przełęcz Rydza Śmigłego, czarnym i na zielony szlak

Kuba nawołuje śpiochów i pozostałych do zbierania się. Wyruszamy za trzy minutki. Jedni żwawo, inni mniej chętnie, ale zbieramy się. Ruszamy, by po chwili zatrzymać się. To Kuba, zamykający korowód idących, przez Walki-Talki na chwilę wstrzymuje wymarsz. Szukają jednego z kijów, bo ktoś zgubił.
W końcu coś tam ustalają i nakazują marsz. On z kimś tam jeszcze przeszukają nasze miejsce postoju.

Teraz spokojniejsza trasa. Nadal bardzo przyjemna. Jeszcze bardziej przekonujemy się, że ulewa nas oszczędziła: miejscami szlak ubłocony, oznaczony kałużami i wielkimi zakolami wody.

Buty, moje, już bardzo przemoczone.  Mam inne na zmianę i mam też kilka par skarpetek na zmianę. Damy radę!

Tutaj gdzieś pomnik Marszałka Rydza Śmigłego, tutaj gdzieś Pomnik Spotkania Pokoleń na przełęczy. Jakby nie było: różnego wieku uczestnicy  Marszona. Jakby nie było: różnej wiedzy, świadomości, intelektu marszoniarze…  Odrobina historii, nostalgii w trakcie wędrówki nie zaszkodzi.
Idziemy dalej.

4:06 Mogielica, zielony szlak

Po dłuższej chwili wytchnienia wędrownego na niemęczącym fragmencie Marszona, przystąpiliśmy do forsowania trasy do Mogielicy. Przed nami około dwóch godzin wspinaczki. Wzniesienie dość istotne: niemal 500 metrów przewyższenia licząc od Przełęczy Rydza Śmigłego.

Idziemy coraz rzadziej zalesionym szlakiem. Kamieniste podłoże, gdzieniegdzie jeszcze błotem upstrzone, stwarza delikatne niebezpieczeństwo ujechania na śliskim podłożu.

Wędrujemy do góry i do góry. Nie przystawać teraz! Wytężyć siły, wspiąć się i nagrodzić sobie męczące wejście wypoczynkiem. Szlak co rusz zakręca. Już-już wydawało się, że szczyt osiągnięty, by skorygować wrażenie skrętem w lewo czy prawo i do góry!

Aż dochodzimy do charakterystycznego miejsca: duża przestrzeń jakby płaska, z większymi kamieniami i okazałą drewnianą wieżą. Także niesamowitą chmarą uciążliwych much. Błeee!!!  Machanie rękami na niewiele się zdaje.

Od kwadransa, czy dwóch nawet, już jasność powoli, ale zdecydowanie nastaje. Gdzieś tam budzone słońce rozwidnia świat. My w szarości wstającego dnia rozkładamy się na kolejny postój, oczekując pozostałej grupy jeszcze się wspinającej. Jedni na stronę umykają, inni przygotowują sobie zasłużone śniadanie, jeszcze inni, po szybkim posiłku – układają się do snu. Do relaksu, regeneracji. Starając się uodpornić czy nieczułość wykazać na kąsające muchy.

Coraz jaśniej, coraz widniej.  Zatem i ten fragment nocnego Marszona w zwartej grupie prowadzonej i zamykanej przez Organizatorów – kończy się. Po kilkudziesięciu minutach Kuba obchodzi śpiących i wypoczywających: Za trzy minutki wymarsz. Zbieramy się. – Nawołuje.

Raz-dwa zbieram swoje rzeczy. Zakładam buty: przyjemna suchość, pozorna, w butach. Zmieniłam skarpetki, mając świadomość, że buty za jakiś czas oddadzą swoją wilgoć. Najlepszych, nieprzemakalnych butów nie mam. Są jednak na tyle dobre, że pomimo przesiąknięcia wilgocią, nie najgorzej się w nich czuję.

6:01 Koszarki pod Szczawą, niebieski szlak

Ruszamy. Ci, którzy chcą, mają siły. Teraz Kuba idzie na czele z prowadzącym do tej pory Markiem. Zebrało się na pierwsze wołanie kilkanaście osób.

Nie odważam się zostawać. Nie znam tych stron. Mam niesłychane zdolności do gubienia się, do braku orientacji w terenie. Trzymam się zatem czołówki Marszonów. I nie jest nawet najgorzej – mam siły. Tylko… tak jakoś sennie się robi.

Szlak w dół schodzi. To, co mieliśmy do pokonania wspinając się na Mogielicę, teraz trzeba w dół pokonać. Góra ta co prawda „nie jest typowym wzniesieniem Beskidu Wyspowego, gdyż w różnych kierunkach odchodzą od niego długie boczne grzbiety” /źródło: http://pl.wikipedia.org/wiki/Mogielica/  –  ale my teraz w dół, do Szczawy.

Szlakiem, po kamieniach, wśród drzew, krzewów – jeszcze-jeszcze się idzie. Nogi w przód. Kijami wspomagam bezpieczeństwo schodzenia. I te muchy przeokropne. Z Mogielicy z nami schodzą. Całe roje nad prowadzącą dwójką, nad nami, tuż za prowadzącymi, wędrującymi. I żadne machanie rękami, żadne gadanie do tych owadów – nic nie skutkuje. To nasze zmęczenie, nasz pot je przyciąga. J

Jeszcze ‘śpiącość’, potęgująca się na otwartej przestrzeni. Gdy już z góry wyszliśmy, na łąki.  Wychodzi wyczerpanie, niedosypiane, codzienność. SPAĆ – i jednocześnie iść. Dochodzę do wniosku, że trzeba dotlenić mózg = rozmawiać. To rozbudzi. Nie pozwoli niemal drzemiąc przestawiać nóg.

Dorównuje do mnie dziewczyna z okolic Krakowa. Opowiada o swoich wędrówkach po Tatrach. Rozmawiamy, przeklinając uciążliwe muchy. I idziemy. Pokonując senność.

Już dłuższy czas asfaltem idziemy z tymi muchami. Docieramy do rozwidlenia ścieżek, chwila zastanowienia, w którą stronę się udać. Decyzja: w prawo. Idziemy. Dochodzimy do zabudowań, do rzeki, do mostu.

Tutaj znowu postój. Relaks. Przegryźć morele, rodzynki. Co, kto jeszcze ma. Gdzieś w okolicy sklep. Grupki dwie, trzy osobowe, odmeldowując się u Kuby wypoczywającego na kamieniach pod drzewem, wyruszają na zakupy. Co jakiś czas to odchodzą osoby do sklepu,  tak się urywają, to inne schodząc ze szlaku, docierają do nas, wypoczywających.

Podchodzę do balustrady mostu. Topię wzrok w szumie płynącej wody. Mijają tak dłuższe chwile.

 7:01 Szczawa sklep, niebieski szlak

Myśląc-nie myśląc nad tą wodą, dopiero po chwili zauważam, że Marek z grupką ludzi wyrusza dalej. Ale nie przez most, główną drogą, jak wcześniej idący do sklepu – a dróżką, szlakiem chyba. Rozważając, gdzie tam znajdą most, który przeprowadzi ich przez rzekę.
Odrywam zatem wzrok od wciągającego nurtu rzeki i ruszam za nimi. Doganiam dopiero po dłuższej chwili.

Dróżka prowadzi niecały kilometr wśród zieleni, by wyjść na most do głównej drogi. Skręcamy w lewo i… śpiąc, to głównie ja, choć i inni do tego również się przyznają, idziemy, idziemy. W oddali wypatrujemy sklep Docieramy do tych, co wcześniej wyszli. Oni już porozsiadali i porozkładali się wokół parkingu sklepowego.

Kupuję w sklepie zapas wody na dalszą drogę. Wyszedłszy z niego, rozglądam się wokół: siedzą i jedzą, rozmawiają, śpią… Biorąc przykład z innych, zdejmuję buty, zmieniam skarpetki na suchutkie, rozkładam kurtkę na trawię, butelka wody pełni rolę wałka pod szyję – i kładę się. Śpimy. Odpoczywamy, regenerujemy się. Zbieramy siły na dalsze marszonowanie.

Za nami niemal półmetek. Ponad jedenaście godzin już Marszonujemy. Przyjemnie tak poleżeć, poprawiając co jakiś czas uciekającą butelkę-poduszkę, wsłuchiwać się z zamkniętymi oczami w szum rozmów, w śpiew ptaków. Przyjemnie, słonecznie, nie za ciepło. I nie deszczowo!

Wioska się budzi. W którymś momencie podchodzi tubylec prowadzący rower. Przez chwilę nas obserwuje, wypytuje: co to za szaleńcy? Cóż za ludzie?
Ach, tacy zwariowani ludzie – odpowiada jeden z Marszonistów. – Tacy, co to w głowach mają inaczej niż ogół.  – Nie, nie; oponuje zagadujący tubylec. – To dobrze o was świadczy. Że wam się chce!

Sympatyczny dialog, przyjemne słowa pana. Jeszcze chwilka spania, by usłyszeć wędrującego wśród nas Kubę : Za trzy minutki ruszamy. Z ociąganiem niektórzy, ja szybciej, bojąc się, że nie zdążę – zbieramy się. Pakujemy. Układamy. Plecaki na plecy i wymarsz.

8:43 Nowa Polana, czarny szlak

W obszarze zabudowań idziemy grupką. Gdy w chodzimy na właściwy szlak, Kuba wyrywa do przodu. Ruszam za nim, próbując utrzymać jego tempo. Absolutnie mnie się to nie udaje. Staram się zatem mieć go przynajmniej w zasięgu wzroku.

Łatwe to nie jest: szlak pnie się w górę. Początkowo w miarę prostą linią, po kilkuset metrach zaczyna esami-floresami ciągnąć się w górę. Miejscami gęsto obrośnięty krzewami. Moje dużo wolniejsze tempo niż Kuby powoduje, że znika mi on z widoku. W którymś momencie inna ścieżka przecina szlak. Polanka po prawej.

Idę dalej kierując się znakowaniem szlaku czarnego. Staram się rytmicznie poruszać: prawa noga, lewa ręka z kijem w przód, lewa noga, prawy kij. Raz-dwa, raz-dwa. Cięższy oddech, bardzo wytężona praca mięśni nóg. Czuję stróżki potu spływające po skroniach. Podejście mocne, ciężkie. Jakie jednak satysfakcjonujące! Ile – wbrew pozorom – sprawiające radości i dobrego samopoczucia! Do góry!  Do przodu!

W końcu wypatruję maszerującego dziarsko, bez oznak zmęczenia tylugodzinnym marszem, Kubę. Pnie się do góry. Podążam za nim. Osiągamy poziom Nowej Polany i w lewo skręcamy na niebieski szlak. Teraz na Gorc.

10:13 Gorc, 10:28 Hale Gorcowe, zielony szlak

Idziemy wytrwale. Podziwiamy zieleń, dostępne widoki. Marek, autor tegorocznego letniego Marszona, już wcześniej zwrócił uwagę, by w pewnym momencie zejść z niebieskiego na zielony szlak. I ja, znów straciwszy Kubę z zasięgu wzroku, zastanawiam się: czy to już? To tu? Czy gdzieś tutaj Kuba skręcił…? Szlak nadal ciągnie w górę. Miejscami prowadzi przez polany.

Na takiej właśnie powierzchni wypatruję Kubę. I dostrzegam również, gdy wchodzimy w zalesiony rejon pnący się delikatnie w górę, pod znakiem niebieskiego szlaku również czerwony. Nic nie mówili o takim. Czyżbyśmy mieli już dawno gdzieś tam skręcić?

Doganiam Kubę, dopytuję. Chwila konsternacji. Wyciągamy mapę: powinniśmy iść do końca niebieskiego  szlaku, gdzie przechodzi on następnie w zielony.  Na mapie ani grama czerwonego.

Gdy my rozeznajemy na mapie obecne nasze położenie, dochodzą nas następni Marszoniści. Wrazz nimi porównujemy, myślimy, dyskutujemy. W zasięgu wzroku pojawia się Marek. Kuba dopytuje  go o dalszą trasę. Marek również zdziwiony czerwonym znakiem szlaku. Wskazuje, by iść nadal niebieskim.
Tak  postępujemy. Po kilku metrach powraca oznakowanie wyłącznie zielonym kolorem. Może przygotowują jaką trasę tutaj? Może wydłużają czerwony szlak biegnący do tej pory w okolicy czarnego?

Dochodzimy do hali, czy polany.  Gdzieś w tej okolicy Studenckie Koło Przewodników Górskich latem zakłada Bazę namiotową. Tego właśnie miejsca wypatrujemy, by chwilę odetchnąć.
Wypatrzywszy opodal szlaku z bali zrobionych kilka ław – podążamy w tamtym kierunku. Podejmujemy wspólnie decyzję: relaks!!! W zieleni traw, blisko szlaku, rozlokowujemy się  na wypoczynek. Mamy trochę zapasu czasowego.

Większość z nas umęczona, wyczerpana. Rozsiadamy się. Porządniejszy posiłek. Porządniejszy wypoczynek. Odważniejsi w ilości dwojga ludzi, i zorientowani w tym miejscu, korzystają ze źródełek wodnych, by najzwyklej w świecie wykąpać się na łonie przyrody.  Wielu z nas, jeśli nie wszyscy – kładzie się, drzemie, śpi. Regeneracja w pełni.

Po 30-40 minutach znowu obchód Kuby: za trzy minutki ruszamy.

Powolne zbieranie, pakowanie, ubieranie wywietrzonych i niemal osuszonych butów i skarpet. Marsz. Marsz do przodu, przed siebie, do wyznaczonego celu.
Trasa przeurokliwa. Jakże sympatyczne i piękne są Gorce. Ta zieloność, przestrzeń, widoki. Rozkosz dla wzroku i słuchu. Wędrujemy chłonąc  to, czym natura obdarza wszechświat.

12:57 Ochotnic Dolna, zielony szlak

Dochodzimy do cywilizacji. Szlak wyprowadza nas do miasteczka. Ja, zauważywszy stację paliw, odrywam się od grupy. Idę do toalety. Jest, otwarta. Jest umywalka. Jest woda. Odświeżam się. Zdjąwszy plecak, odpinam zegarek i kładę na umywalce. Przebieram górną partię ubrań. Łaach, jak przyjemnie. W miarę czysto, sucho. Przepocone ubrania lądują w plecaku.

Idę do grupy. Każdy kupuje co potrzebuje. Zaopatruję się w dodatkową wodę. Wyszedłszy z niego, okazuje się, że zbyt zmarudziłam w toalecie – Kuba już nawołuje do wymarszu. Jesteśmy już po czasie w stosunku do rozpisanego przez niego harmonogramu, który podawał wszystkim na początku, przed wyjściem.

 Ruszam z pierwszą grupką. Trzymać się ich! Nie zgubić! Chwilę wędrujemy wzdłuż głównej drogi, by skręcić, jak prowadzi szlak, w lewo. Nadal szosowa dróżka, pnie się w górę. Sprawdzam czas… Zerkam na rękę – ZEGAREK! Szybka analiza: myłam się, przebierałam, ubrania do plecaka pakowałam. Szybko ściągam plecak, jeszcze szybciej zaglądam do górnej kieszeni jego: NIE MA!!!

Stoper!  Miałam włączony stoper. Kontrolowałam wg niego czasy dojść do poszczególnych punktów. Biegiem zbieram się z powrotem. Dziwnie patrzą na mnie wspinający się w górę Marszoniści.

Nie tłumaczę mojego ‘siroctwa’, mojej gapowatości. Czy będzie jeszcze? – kołacze w myśli pytanie o zegarek. W toalecie, na stacji paliw. Tam go przecież zdejmowałam. Jeden z mijanych zauważa, dopijając resztki kefiru:  Nie śpiesz się. Za późno. Już wszystko wypiłem. Uśmiechamy się. Dowcip się udał.

Biegnę, myśląc o tym, jakże ich dogonię! Zgubię się! Docieram pod stację, wbiegam na jej zaplecze, gdzie toalety. Drzwi do damskiej uchylone, ciemno w środku.  Wchodzę. JEST!!! Ależ mam szczęście.W myślach dziękuję Opatrzności. Uff. Dobrze. Jest. Upinam go na nadgarstku.

I bieg. Znowu. Z powrotem. Teraz pod górkę będzie.  Dobiegam do pierwszego wzniesienia. Uspokajam siebie, wyciszam myśli, próbuję wyregulować oddech. Dogonisz! Nie forsuj się. Jeszcze pół doby marszu przed tobą.  –  nakazuję sobie.

Idę zatem, ale szybkim krokiem. Powoli mijam pierwszych, drugich, następnych. Ale czołówki nie widać. Czy już skręcili w górę? Czy już prowadzi ich szlak gdzieś w górę?

W oddali przede mną następna, większa niż mijane dotychczas, grupka. Wypatruję charakterystyczną sylwetkę – tak, to Kuba. Zatem są! Nie zgubię się. Przyspieszam jeszcze chód. Byle nie zniknęli nagle za jakimś zakrętem. Dochodzę do nich. Kuba mnie zauważa. Dopytuje. Wyjaśniam.
Wyciszyć oddech, siebie. Idziemy razem.

14:55 Lubań, zielony szlak

W którymś momencie w końcu znakowanie szlaku wyprowadza nas z asfaltowej dróżka w las, w góry. Z dwójką innych Marszonistów idziemy przodem. Niebawem dogania nas sympatyczne psisko. Czyżby… Czyżby przybiegł za mną? Albo z innymi, spod sklepu, w Ochotnicy. Kojarzę teraz scenkę:  gdy biegłam po zegarek, z okolic sklepu wybiegła sfora psów obszczekująca innego, uznając go  za intruza. Tego właśnie, który teraz z nami wspina się w górę.

Cóż jesteś za psisko? Wracaj do swoich! – zagadujemy czworonoga. I wspinamy się, jak prowadzą znaki szlaku. Pies – zauważają chłopcy – zachowuje się, jakby znał trasę, znał to miejsce. To on prowadzi nas właściwą ścieżką. To on wybiera właściwą, gdy krzyżują się z innymi, a oznakowania szlaku od razu wypatrzeć się nie udaje.

Wspinamy się kamienistym torem, miejscami raczej potokiem, niż właściwym szlakiem. Psiak dzielnie pokonuje wzniesienie. Przezabawnie chlapie się wodą napotkanych strumyczków, zanurzając pysk  w wodzie, liznąwszy pewnie lodowatą wodę, rozbryzguje ją na siebie. Obserwując go, zagadując  do niego, idziemy. Co raz cięższe podejście. Cały czas pod górę i górę. Wrażenie, jakby niemal pod kątem prostym wzniesienie. I wcale nie widać końca wspinaczki.

Iść! Rytmicznie, taktycznie. Wytrzymać. Do samej góry.

Idąc, usiłujemy ustalić, które z dotychczasowych wzniesień najtrudniejszym było. Sugeruję, że wszystkie: zarówno Mogielica, Gorc jak i to tutaj – na Lubań, porównywalne. Tylko w nas już zmęczenie. Dlatego wydaje nam się trudniejszym to podeście.

W którymś momencie męczącego, ciężkiego podejścia dochodzi nas Kuba. I wszyscy przez chwilę mamy problem. Właśnie rozwidlają się w trzech kierunkach ścieżki. Oznakowania szlaku ni widu, ni słychu. Psisko na pewniaka poszło w prawo. Jeden z chłopców sugeruje marsz za nim. Kuba i ja zaś proponujemy przejście kawałek każdą ścieżką każdemu z nas i sprawdzenie. Kuba poszedł w lewo, mnie z rozpędu zostało pójście na wprost.

Ta droga okazuje się właściwą po przejściu kilkunastu, czy nawet i kilkudziesięciu metrów. Ciągle w górę! Gdzieś tam właśnie, na drzewie rosnącym wysoko, dopatruję słabiutki już zielony pas szlaku. Wołam zatem ‘Jest!’. Chłopcy to słyszą, nawołują. Podążają za mną. Psisko niebawem znów mnie wyprzedza. Dogania mnie też Kuba.

Ileż ten człowiek ma w sobie spokoju i siły. Mam wrażenie, że w ogóle nie męczy go to podejście. I teraz przychodzi mi na myśl określenie, którego nie potrafiłam dopasować, gdy zobaczyłam Kubę siedzącego za stolikiem w Hotelu Jaworz, na starcie. To taki typ kogoś na wzór, kształt buddysty. Osoby medytującej…

Idziemy w górę. Niewiele rozmawiamy. Wartości wyprawy nadaje milczenie. Ta wędrówka w sobie i przez góry.

Osiągamy w końcu poziom 1211 czy 1225 m.n.p.m. To sporne do dziś. Różnie podają wysokość Lubania w źródłach. Cóż to było za podejście! Zdecydowanie ta góra była najbardziej wymagającą, w dotychczasowej wyprawie.

16:04 Przełęcz Snozka – pod Przełęczą Snozka.

Osiągnąwszy cel: szczyt Lubania, szukamy teraz miejsca na chwilę wypoczynku. Kuba wspomina o bazie namiotowej. Drugiej już na tej trasie Studenckiego Koła Przewodników Górskich z Krakowa. Dochodzimy tam: są namioty, są ludzie. Jest mgła. Zarówno ta z chłodu, jak i z rozpalonego w obrębie bazy ogniska. Gwarno, pozornie chaotycznie wśród tych ludzi. A jednak każdy coś robi swojego:  to mocuje namiot, to układa rzeczy, to gotuje coś… Nie ma tutaj dla nas miejsca. Coś chłodno, mżawkowo. Nie. Nie siadamy tutaj. Idziemy dalej. Kuba prosi zarządców tego miejsca, by ewentualnie informowali następnych naszych przybyszów, by szli dalej. Gdzieś tam znajdziemy miejsce na wypoczynek.

Zatem idziemy. Piękno miejsca, urok gór, hal, przełęczy, polanek prowadzi nas w końcu do kolejnego cywilizowanego miejsca. Przed nami w dole zapewne Przełęcz Snozka się rozpościera. Jakiś obiekt drewniany, nieco dalej pasące się owce.

Dochodzimy do – knajpki? Baru? Nieczynne, ale zadaszone miejsce z ławami i stołami. Rozsiadamy się. Posiłek, picie, przebieranie – co, kto uważa za właściwe dla siebie. Rozkładamy mapy. Oceniamy dotychczasową trasę. Obliczamy co i ile jeszcze przed nami.

Co rusz dochodzą pozostali. Tutaj jest nas ponad dwadzieścia osób. Mają zejść jeszcze cztery, czy sześć. Kolejna grupa ponad dwudziestoosobowa podąża za nami w swoim tempie. Przed nami jeszcze około pięciu godzin marszu. Gdy tak rozmawiamy, gdzieś tam w oddali grzmi. Rozglądamy się: z jednej strony niebo sinieje. Zdaje się, że nadchodzi burza. Podejmujemy decyzję: wymarsz. Już teraz. Przed nami Czorsztyn do zdobycia!

16:10-16:47 w stronę Czorsztyna, ULEWA

Jakże niewłaściwą okazuje się ta decyzja. Nie oglądając się do tyłu, szliśmy nasłuchując grzmotów straszących nas gdzieś tam, het! za nami, wydawało się. Jakże pozory mylą! Zwłaszcza z burzami w górach.
Do tej pory mieliśmy szczęście: całą minioną noc obchodziła nas ona boczkiem. Szliśmy to ją goniąc, to uciekając przed nią. Teraz… Hm – po niecałym kwadransie od wyjścia zaczęło kropić. Kropiło przez chwilkę – nim zdążyliśmy powyciągać i ponakładać  peleryny – rozpadało się. Rozpadało? Rozlało! Grzmiało częściej i głośniej. Mocne, ostre strugi deszczu goniły nas, ponaglały, by koniecznie znaleźć schronienie. Deszcz momentami siekł, chwilami grubymi kroplami smagał nas. Pod wypatrzoną budkę-przystanek dotarliśmy bardzo zmoczeni. Sukcesywnie dochodzili pozostali, którzy wyruszyli z nami. Sinawo-szara aura okraszana była błyskawicami. Przez chwilę szarość rozjaśniał sypiący drobniutki grad. Pięć, dziesięć minut ulewy? Pochmurności, chwilowego chłodu – by deszcz wyciszał się, łagodniał, siąpił jeszcze przez chwilę kapuśniaczkiem i ucichł całkiem. Rozsunęły się smutne chmury. Niebo błękitem uśmiechało się do nas, obdarzając zmysły tęczą, która po chwili stała się podwójną.

Rześkie powietrze, asfalt błyszczący spływającą wodą. Droga naszego marszu okolona wokół łąkami. Trawa na nich, delikatnym wiatrem szumiąca, połyskiwała źdźbłami, z których powolutku zsuwały się krople deszczu. Ach! Jak teraz przyjemnie się szło! Nie przeszkadzało teraz – a wręcz przeciwnie: korzystną sytuacja się stała, że szliśmy asfaltem.  Nie groziło ponowne przemaczanie butów, które już takie suchutkie były przed ulewą.

18:00 Czorsztyn, niebieski szlak

Wędrówka wśród tej ożywionej zieleni, z panoramą rozpościerających się gór: z prawej strony tatrzańskie szczyty, daleko-daleko, z dymiącymi, mglistymi szczytami; naprzeciwko nas – Pieniny,  z dumnymi Trzema Koronami – naszym celem. Z lewej strony, mnie okazałe, gorczańskie pagórki i pewnie w oddali widoczne co niektóre szczyty Wyspowego Beskidu.

Doskonale wędruje się w takiej aurze. Nie chce się nam wierzyć: jeszcze około czterech godzin do Schroniska Trzy Korony.  Z pamięci cytuję czasy podane do przejścia poszczególnych fragmentów szlaków: jeszcze około pół godziny do centrum Czorsztyna, półtorej godziny przełęczami do Trzech Kopców, 40 minut do Przełęczy Szopka, skąd już zejście właściwe do schroniska – naszej bazy docelowej, dokąd jeszcze około godziny, by u stóp Trzech Koron osiąść w Schronisku tej samej nazwy.

Początkowo całą 23 osobową grupą wędrujemy, by znów silniejsi i żwawsi wyrwali do przodu.

Wędruję, wspierając się kijami, które napędzają tempo marszu. Idzie się bardzo dobrze. Niemal doskonale. Dłuższe chwile kontemplacji, rozmyślań w ciszy i zieleni. Ech, góry, nasze góry…

19:29 Przełęcz Szopka, niebieski szlak

Ten cichy, bezrozmowny marsz wysuwa na przód jednego z Marszonistów. Mnie również nogi niosą w przód. Nie dogonię pana przede mną, tak szybko idzie. Swoim tempem pokonuję trasę. Wszedłszy w pienińskie wzniesienia to szybciej stąpam, uważając na śliskie, błotem, gliną umazane kamienie, to niemal zbiegam ze wzniesień. W którymś momencie samotnię marszu na chwilę zakłóca przemarsz Kuby. Jak zwykle niezmordowanego, rytmicznie stąpającego, pokonującego kolejne kilometry. Nie próbuję go gonić.

Mam wrażenie, że nastał czas samotnego wędrowania. Każdy swoim tempem. Każdy ze swoimi rozmyślaniami…

Szlak wije się, zmusza do intensywnego wysiłku przy krótkich podejściach, cieszy podobnymi zejściami w dół. W końcu dochodzę do miejsca, gdzie ławeczki z bali. Na jednej z nich siedzi ten, który tak gnał. Tutaj: Przełęcz Szopka. Dosiadam się. łykam wodę. Wyczytuję na oznakowaniu: Trzy korony 50 minut, Schronisko 1 godzina. Odpoczywamy, rozmawiamy. Przychodzą następni. Kuba pewnie już u celu…

Gdy doszło więcej osób, po chwili złapania oddechu – wyruszamy do naszego celu.

20:09 Schronisko Trzy Korony, niebieski szlak.

Znów kilka osób niemal pognało do przodu. Szlak tutaj bardzo niebezpieczny: ułożone kamienne schody bardzo, ale to bardzo śliskie. Zwalniam tempo do minimum. Podtrzymuję się poręczy  dla zachowania bezpieczeństwa. Tak niebezpieczny odcinek ciągnie się w co najmniej 60% całej długości tego fragmentu naszej wędrówki. Cały czas w dół. Skończyły się schody, zaczynają zejścia z gęsto usianymi kamieniami.

Podeszczowa aura sprawia, że pomimo pory bardzo wczesnoletniej – wszak dopiero tydzień lata za nami!  – delikatny mrok wita nas u stóp Trzech Koron. Już widać strzelistą willę schroniska. Jeszcze wyminąć dwa punkty, gdzie zdaje się w tradycyjny sposób produkują sery. Wokół drewnianej chaty banie na mleko. Inne akcesoria…Idziemy dalej. Schronisko. Kuba już tu siedzi przy stoliku. Jak zwykle zorganizowany. Wypisuje przybyłym karty pobytu, instruuje. Przede wszystkim: wita u mety XXIV MARSZONA a.d. 2013r.

Tutaj coś gorącego do zjedzenia. Tutaj nocleg. Z rana, czy jak kto wstanie – odjazd.Z dziewczynami, z którymi jestem w pokoju ustalamy sobie wyjście z rana, by przed ósmą odjechać busem do Nowego Targu i dalej, przez Kraków, do domów.

Smaczku całej wyprawie dodaje niespodzianka poranna: deszcz i ulewa, która dopada nas w drodze do busa. Rzęsista, przeciągająca się, trochę wychładzająca.

Piękna to była wyprawa. Początkowo- nudna. Trochę… mało ciekawa – by okazać się niewiarygodnie wartościową i pouczającą wędrówką.

Przekonałam się – a to przekonanie już od Mogielicy, przez Gorc, a utwierdzało się zwłaszcza wspinaczką na Lubań – jakże ważne są: dyscyplina i konsekwencja. I tego mimowolnie nauczył mnie Kuba w trakcie tego Marszona. Konsekwentnym nawoływaniem ‘za trzy minutki ruszamy’, dyscypliną marszu: nie marudzić na postojach, gdy nie warto. Jeśli zebrać się – to zdecydowanie.
I iść. Iść do przodu.
Podziwiać widoki. Napawać myśli i ducha otaczającą aura.
Wierzyć w swoje siły i możliwości.

Dotrzeć we właściwym czasie do celu.

Kubo – dziękuję.

2 myśli na temat “Dyscyplina prowadzi do celu – XXIV Marszon, 21-22.06. 2013”

  1. jak ja juz dawno nie byłam w górach.. muszę koniecznie wyciągnąć rodziców na jakąś wycieczkę !

    theway-tohappiness.blogspot.com

  2. Byłem => potwierdzam. ŁADNIE napisane 🙂 Szczerze i sercem. ( Ten przesympatyczny psiak jeszcze około 11:00 błąkał się w rejonie Kościoła w Sromowcach Niżnych)

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

%d blogerów lubi to: