Beskidzka Wyrypa 2012


Przygotowania? Rozmyślania? Analizy: iść?

Zdecydowana byłam na nie.  Bo to męczące. Bo ciężko. Bo, bo, bo…

A Mirek za każdym razem podkreślał: „Idę tylko z Klaudią”.

Ze trzy miesiące przed startem rozmyślał o pójściu Adam. I poszedł.

Tydzień przed Wyrypą, zdecydował się Marcin.

A przecież: „Nigdy więcej biegów górskich” mówiłam chłopcom po męczącej wspinaczce na szczyt międzybrodzkiej góry, po biegu na górę Żar. Swoją drogą niezwykle uroczej, sympatycznej. WARTEJ zwiedzenia.

Zatem: piątkowe popołudnie 6 lipca 2012r.

Każdy z naszej ekipy od świtu rozpoczynał ten dzień – zwykły, roboczy…

Z nieba leje się żar, od czasu do czasu ulewa z burzą, błyskami, gradem.

A jednak idziemy!

Pociąg jadący do Łodygowic, z Katowic ruszył wg rozkładu: 16:43. Na drugiej stacji wsiadł Marcin, w Tychach Mirek. Adam i ja  rozpoczynaliśmy tegoroczną letnią Wyrypę od Katowic.

W tłoku, upale, z pozytywnym nastawieniem i doskonałymi humorami dojechaliśmy do Łodygowic z nieco ponad dwudziestominutowym opóźnieniem. To też zgodnie z zapowiedziami na stronie http://www.pkp. Bo upały. Chłopcy w pociągu argumentowali, że zimą pociąg jedzie szybciej, bo wtedy tory się skracają. Latem wydłużają przy tych afrykańskich upałach.

Stacja Łodygowice. Z czerwonego ‘kanarka’ wysypują się wyrypowicze.  Obserwacje nasuwają myśli: ci idą z takim małym plecaczkiem, inni z dużym. Co kto niesie ze sobą? Komu jego ekwipunek wystarczy, komu będzie czegoś brak, a kto będzie miał za dużo?

Kierujemy się w jakieś miejsce, by ostatecznie przygotować się do marszu. Do godziny zero mamy około pięćdziesięciu minut.

Niebawem przyjeżdża kolejny, ostatni dla wyrypowiczów, pociąg z Katowic. Teraz się wysypało! Cały peron ludzi. I plecaków. I butów trekkingowych. Tzn. te zestawy stanowią komplety 

Dopatruję długowłosego blondyna w czerwonej bluzie. Ha! to Marek, nasz organizator, pomysłodawca, koordynator WYRYPY po Beskidach.

O moim spostrzeżeniu informuję towarzyszy. Idziemy. Odhaczają się! My też. Łącznie z powitalnym uściskiem ręki z Markiem.

Chodźcie! Chodźcie tutaj! Bliżej! – w okolicach godziny dwudziestej zwołuje Marek wyrypowiczów rozsypanych na całym peronie i wokół dworca. – Odprawa końcowa!

Podchodzimy wszyscy bliżej, wsłuchujemy w słowa stojącego na podwyższeniu Marka.  Ostatnie wytyczne, szczególiki, i jeszcze ‘instrukcja obsługi” dwóch wzniesień: na Hrobaczą Łąkęi Żar. To teraz mówi kolega z Beskidu Małego, którego Marek przedstawił nam jako gospodarza tych terenów.

RUSZAMY

Aura na wyjściu bardzo nam sprzyja: przyjemnie delikatnie chłodno. Powolusieńku zapada zmierzch, ale jeszcze letnią, zatem długo w miarę jasną, noc.

Hm: tłum turystów. W takiej małej miejscowości. Zastanawialiśmy się z odrobiną uśmiechu, cóż mieszkańcy myślą widząc taką kawalkadę pieszych. Często u nich tak bywa?

Pierwszy etap prowadzi asfaltem. Zaczynamy szlakiem czerwonym. Zdajemy sobie sprawę, a na pewno ją sobie zdaję, że będą mocne, ciężkie podejścia. Że trasa będzie kamienista. Że będzie trudno. I to jest już! Tu, na samym początku!

Fakt: przygotowując się do Wyrypy analizowaliśmy trasę. Liczyliśmy kilometry, czasy, przewyższenia. Początek ma być trudny. Ale aż tak bardzo?

Podejście pod Czupel męczące. Mirek wyrwał takim tempem, że ja nie jestem w stanie dotrzymać mu kroku. Przystaję zatem od czasu do czasu, tłumacząc się opieką nad Adamem  – że on pierwszy raz, że się uczy tego, że to i tamto. Dotrzymuje nam towarzystwa również Marcin.  Pierwszy etap osiągamy po półtorej godzinie od startu. Mirek był tutaj – BYŁ – dużo wcześniej. Nie widać go. Już zmrok, już większość z nas czołówkami rozświetla trasę. Chwilę wytchnienia szukamy w tym miejscu, rozkoszując się przyjemnym chłodem wiatru, który zmusza nas do nałożenia bluz. Podziwiamy zamglony horyzont. Pięć, dziesięć minut wystarczy. Do przodu, dalej. DO MIRKA, „Mirku, gdzie jesteś?” – woła moja dusza i ja na głos.

Teraz w lewo prowadzi nas trasa, niebeskim szlakiem, do Magurki. Przewyższenia duże. Czupel usytuowany jest na wysokości 933m.n.p.m., Magurka o 24 m niżej. Zatem do niej już lżej iść.  Tutaj pierwsze schronisko. JEST MIREK. Już degustuje gorącą herbatę, którą schronisko za jedyną złotówkę zapewniło wyrypowiczom.  Kolega opowiada nam o spotkanych traperach, o dziewczynie, która podobnie jak on, często wędruje po Tatrach.  Dziewczyna, swoją drogą, bardzo sympatyczna, ładna.

W schronisku stawiliśmy się między godziną 22 – najwcześniej był Mirek – a 22:30. Po kilku minutach od przyjścia mojego i Marcina, dotarł Adam. Pijemy herbatę, posilamy się. Przed nami kilka delikatnych zejść i podejść, by kolejny etap ustalić sobie na górze Żar. Wyruszamy około godziny 23. Pogoda nadal doskonała na górskie wyprawy. Noc piękna swoim urokiem. Widoki zapierające dech: idziemy granią, napawając duszę i wzrok rozświetlonym miastem tam, w dole, z lewej strony.

BURZA. Gdzieś tam. W oddali. Widać błyski. Ciężkie chmury. Nas aura oszczędza.

Niebieski szlak prowadzi delikatniejszymi i większymi wzniesieniami. Noc sprzyja nietypowej wędrówce. Przegibek na wysokości 685m n.p.m. to przyjemny punkt, bo do niego się schodzi. Teraz wchodzimy z niebieskiego szlaku w prawo na czerwony. Przez Gaiki do Hrobaczej Łąki jest trudniej, bo tutaj trzeba się wspiąć 143 wyżej. Po drodze docieramy do przesympatycznego miejsca: Przełęcz u Panienki. Wysokość: 710m n.p.m. Robimy sobie około kwadransa przerwy. I tutaj –w końcu! – dostrzegamy księżyc. Pełnia była we środę. Dzisiaj z niego 2/3 zostały. Ale urok jest: spomiędzy ciemniejszych chmur czerwonawo-pomarańczowo-żółta nie-kula. Z tą swoją magiczną świetlistością.

Dalej! Ruszamy. Około pół godziny po północy osiągamy poziom Hrobaczej Łąki. To poziom 828m n.p.m.  Ciężko się wchodziło. Mękę wynagradza miejsce: wysoki, podświetlony krzyż. Nie: my nie krzyżowcy tudzież inni pątnicy. My wzrok i duszę napawamy urokiem napotkanych osobliwości. Stąd nadal czerwonym szlakiem schodzimy, by dojść do cywilizacji w Żarnówce Małej, gdzie zaporą około godziny 1:35 pokonujemy Jezioro Mędzybrodzkie. Rozmawiamy o sposobie pokonywania przez zorganizowaną grupę mostu: że nie należy równym krokiem, zwłaszcza marszowym. Ale my – czwórka – nie zagrażamy takiej budowli. Tym bardziej, że zmęczeni nie mamy ochoty i siły na szyk.

Przeszedłszy szlakiem wzdłuż asfaltu, wchodzimy znów w typowo turystyczny, trekkingowy teren. I teraz się zaczyna! Wysoko, w oddali widać podświetlony obiekt. To wieża stacji meteo tam ulokowanej. Góra Żar. To nasz kolejny cel. To kolejne duże przewyższenie do pokonania. Ponad 390m! Wspinamy się i wspinamy. Nie daję rady! Już wydawało mi się, że za tym horyzontem, za tym wzniesieniem cel, góra. A tu: nic.  Jeszcze i jeszcze.  Do góry. Po tych kamieniach. W ciemności. Rozświetlanej jedynie czołówkami. Bywają momenty, że samotnie pokonuję dłuższe odcinki. Skądże reszta ma siłę?? Taką werwę, by iść i iść. Co kilkadziesiąt kroków przystaję, podpieram na kijkach, długo wyrównuję oddech. Wreszcie: jest!  Widzę przed sobą, tam, jeszcze kilkanaście kroków w górę – odpoczywających tych, którzy już się wdrapali. Którym nie tak trudno, pozornie, było pokonać to wzniesienie.

Uff. Docieram do nich. Niby to poziom tylko 761m n.p.m., a jednak CIĘŻKO było się wdrapać.  Siadam obok moich kompanów. Już wypoczętych, zregenerowanych posiłkiem i piciem. Jesteśmy tutaj po pięciu i pół godzinie od startu. Noc nadal nas nie opuszcza, choć powolutku ciemność przechodzi w przedświtową szarość.

Idziemy! Droga daleka do celu przed nami. Zbieramy się. I marsz, marsz. Do przodu. Podziwiać aurę, szlak, widoki. Podziwiać siebie! Dajemy radę! Chociaż ciężko.

Obchodzimy zbiornik wodny na górze Żar. Szukamy właściwej trasy, bo gubi się szlak.

Ale odnajdujemy go. Mapy są nieodzowne na takiej trasie. Głównym nawigatorem jest Marcin. Czerwony szlak wiedzie znów pod górkę – na Kiczerę, której punkt widokowy umiejscowiony na wysokości 831m n.p.m., my zaś stawiamy się w tymże miejscu niemal punktualnie o godzinie 3:41. Stąd zejścia, wejścia… Jesteśmy umęczeni, senni, ale nie poddający się. IDZIEMY. Do przodu. Przed siebie. Na chwilę przerywamy marsz łapiąc oddech. Regenerując na ile się da siły na wysokości 810m n.p.m. To Cisowa Grapa. „Czarna Anula” – informuje tabliczka nad kamiennym, w kwadrat zbudowanym, kręgiem. Wokół drewniane ławeczki. Dostrzegam piechurów, którzy już tutaj pozwalają sobie na krótką drzemkę  Powolusieńku budzi się dzień. Co raz jaśniej, odważniej wyłączamy czołówki, pokonując szlak w przedświtowej szarości.  Nie słyszę pierwszych szczebiotów ptaków, nie słyszę radosnych nawoływań zdziwionej żywej natury nami w takiej okolicy. Za to – hm – mnie wita, gdy odchodzę na stronę, coś przedzierającego się przez chaszcze. Pierwsza myśl, że ktoś również za potrzebą umknął przed wzrokiem wyrypiarzy, zostaje skorygowana: to coś chrumka, ćlamie, i taranuje. To zapewne co najmniej dzik! Ale ja muszę! Postukuję dla odstraszenia kijkami, kaszlę. Chyba skutecznie, bo bezpiecznie docierają do mnie później chłopcy i dalej maszerujemy o ile się da – rześko. Chociaż trudno naszą marszrutę taką nazwać. Spaaaaać.

Cichutko przyznaję się przed sobą do strasznej senności. Zmuszam mózg do pracy, do rozbudzenia. Do prowadzeni nóg nieplączącym krokiem. Na chwileczkę rozbudzam organizm jagodami. Ach: jakaż ich ilość. Jak obsypane jagodniki. Aż granatowo.

Przez Kocierz na wysokości 879m n.p.m. do Przełęczy Kocierskiej docieramy już jasnym dniem: zegar wskazuje godzinę 5:45.  Rozsiadamy się na przydrożnych wielkich kamieniach, minąwszy Zajazd Górski Kocierz. Jeść, pić, dychać i decydować. Bo tutaj, w tym punkcie sprawca mojego udziału w Wyrypie mówi: NIE IDĘ DALEJ. Wraca. Co??

To 33 kilometr. Trzecia część trasy. Ta noc za nami.

Z jednej strony przekonana jestem, że ukończenie Wyrypy zajmie więcej niż 31 godzin. Z tej jednej. Bo z  drugiej: czy sama dam radę? Moje buty mają już kilka setek kilometrów za sobą, w tym całą jedną na ubiegłorocznej Wyrypie. A to się równa niezbyt wygodnemu teraz chodzeniu. Mój mózg woła o spanie. A Mirek podkreśla – Skoro nie mam przyjemności, bo tak zmęczony jestem, jaki sens dalej iść?  Śpię idąc.

Siedzimy. Jemy, pijemy. Co mam powiedzieć? Namawiać? Jak?

Adam, też kończysz? – dopytuje Mirek.

Tak.

Ech…

Z naszej prawej strony droga asfaltowa. Po jej drugiej stronie na drewnianej tablicy kierunkowskazy: Andrychów, Żywiec…

Mirek przegląda mapę, zastanawiając się w którą stronę ruszyć. Skąd będzie łatwiej dotrzeć do domu. Zarówno do Andrychowa jak i do Żywca nieco ponad 20km. Już nie ma siły iść – a tyle jeszcze przejść?

Decydują z Adamem o kierunku na Żywiec. Myślą o autostopie, ewentualnie może jakiś bus czy PKS się trafi.

Żegnamy się. Życzymy nawzajem powodzenia.

Nic nie mówię. Bo co? Bo może powinnam również zrezygnować? Wracać z nimi? Bo może padnę gdzieś na szlaku nie mając siły na dalszą wędrówkę? Bo, bo, bo.

Chłopcy ruszyli w swoją stronę, my z Marcinem przecinamy parking i kierujemy się szlakiem czerwonym. Nasz obecny cel: ŚNIADANIE. Trafić w miejsce, gdzie można zjeść porządne, dobre śniadanie. I kawę – to ja o niej marzę. Oczy niemal się zamykają. A tu pod górę!!! Kroczek za kroczkiem – to była moja dewiza na zimowej Wyrypie – kroczek za kroczkiem. Do przodu. Choćby i powoli. Ale przed siebie. Kolejne metry za sobą.

Idziemy. A ja walczę z sennością. Przechodzimy przez Kiczorę 746m n.p.m. i podążamy do Potrójnej na wysokości 883m n.p.m. Od pożegnania z chłopcami mijają prawie dwie godziny.

O siódmej docieramy do „Chatki na samiuśkim szczycie Potrójnej”.

Podoba mi się konieczność zdjęcia butów w przedsionku. Co za ulga dla stóp! Co za boskość stąpać bosą stopą, choć w skarpetkach.

Z marszu prosimy o herbatę, którą serwują nam bezpłatnie. Dopatrując kawę uprzejmie bardzo proszę o nią. Decyduję się nawet na sypaną, chociaż takiej przecież ja nie piję.  Ale muszę zwalczyć senność.  Bez żalu płacę za nią 4złote.

Nim zasiądę przy Marcinie do śniadania, którego i tak nie wiem jak jeść, jeszcze się krzątam. Nalewam pitną wodę do pustych butelek, przebieram koszulkę. Parzę herbatę do termosu. Przygotowuję jakieś jedzenie z posiadanego prowiantu, ale odwlekam moment konieczności jego spożycia.  Znów pojawia się to nieszczęsne uczucie głodu i braku chęci jedzenia.

W chatce z miłą atmosferą tworzoną przez dwoje gospodarzy, chętnie i cierpliwie obsługujących wyrypowiczów, spędzamy z Marcinem około godziny.

Rozmawiamy z innymi. Widzimy, że do tego momentu idziemy z wyprzedzeniem czasowym około półtoragodzinnym. Czy zdołamy utrzymać to tempo? Jeśli tak – cel powinniśmy osiągnąć do 29 godzin od startu. Ja w to powątpiewam, wyrażając to głośno:

–              Z każdym kilometrem jesteśmy bardziej zmęczeni. Nie będziemy szli zatem szybciej.

–              Nieprawda. Będziemy jeszcze nadrabiać. – oponuje mój współrozmówca, Adam – Nie zyskuje się czasu na zejściach i płaskim. Na podejściach dużo się urywa z czasu. – mówi usiłując mnie przekonać do swojej teorii.

Co on mówi? Mnie to nie mieści się w głowie: na podejściach? Na tych trudnych wspinaczkach? Wręcz przeciwnie, uważam. To właśnie na płaskim, a na zejściach jeszcze bardziej. To tam – ja – najwięcej jestem w stanie zyskać czasowo.

Gdy z Marcinem wchodziliśmy do Chatki, wokół było wielu wyrypowiczów. My opuszczamy to miejsce chyba jako ostatni, nie licząc tych, którzy tutaj śpią, robiąc sobie przerwę.

Teraz przed nami kolejny strategiczny cel: Sucha Beskidzka. OBIAD ?.  W tamtym punkcie osiąga się sześćdziesiąty kilometr Wyrypy. Zatem: witajcie dwadzieścia kilometrów. Mierzymy się z wami! Kto będzie silniejszy?

Sprzyja nam pogoda. Burza, deszcze, męczące upały – to nas cudem omija.

Ruszamy kontynuując wędrówkę czerwonym szlakiem. Do Suchej będzie jeszcze przerywnik: Leskowiec. Podążając do niego przechodzimy przez Łamaną Skałę na wysokości 929m n.p.m., mijamy punkt widokowy na Młodej Górze, następnie na Smrekowicy – to już 901m n.p.m. IIeż tych Potrójnych? Bo na trasie znowu mamy taki punkt, na wysokości 847m n.p.m. Do schroniska na Leskowcu docieramy po około dwóch godzinach od wyjścia z Chatki. Na zegarze godzina 10:13.

Przysiadamy w leskowickim schronisku na chwilę jakąś, posilamy się we własnym zakresie. Marcin kupuje tutaj wrzątek i parzy na trasę herbatę. Znowu nie da się jeść!!! A trzeba.

Zbieramy się o godzinie 10:50. Dalej czerwonym szlakiem. Teraz w dół. O ile w górze wiatr nas przyjemnie chłodził, tak z każdym metrem zejścia wita nas upał. Półtorej godziny zabiera nam zejście do Krzeszowa. Pokonaliśmy około 400m przewyższenia. Przez tę wieś jeszcze około dwa kilometry szlak wiedzie asfaltem. Ale, ale! Żeby tylko asfaltem. Nim – w górę! Wspinamy się wypatrując wejścia szlaku w las. W końcu tam docieramy i kontynuujemy wspinaczkę w górę. Ostatnich około 300 metrów ostro, niemal pod kątem prostym – w górę. Uuufffff – Żurawnica, 724m n.p.m. Rety!!! Co za podejście. Łapię trudny do uregulowania po takim podejściu oddech. Marcin, wypytany przeze mnie czy to już, czy to koniec tak ekstremalnych podejść na tym odcinku – potwierdza. Co zaraz zostaje skorygowane trasą. Bo wszedłszy w tym punkcie na zielony szlak jest jeszcze kila górek, z których najdłuższa ma 31 kroków. Na szczęście nie jest to tak strome podejście jak do tej Żurawnicy. Mijamy Goluszkową Górę (715m n.p.m.) i docieramy do grupki wyrypowiczów na Przełęczy Lipie. Czy drzewo, pod którego cieniem szukają chwili wytchnienia, i my z Marcinem również, to nie czasem lipa? Dosiadamy się. Uzupełniamy płyny. Rozmawiamy.

Do Marcina dodzwania się kolega: jest już w Makowie Podhalańskim. W Makowie! Zegar pokazuje godzinę 14, a ten już tam!  Jakież tempo rozwinął! Ma szansę dotrzeć przed zmrokiem do bazy.

Ale co? Co mówi? REZYGNUJE. Zostawili go współwyrypiarze. Już w Leskowcu. I on rezygnuje.

Marcin namawia go: pośpij. Odpoczywaj. My za godzinę będziemy w Suchej. Poczekaj na nas. Pójdziemy dalej razem.

Kolega zastanowi się.

Całą grupą, po naszym kwadransie relaksu, ruszamy dalej. Do samej Suchej prowadzi zielony szlak. I są to głównie zejścia. I – wreszcie: SUCHA BESKIDZKA!!! Na zegarze 14:50. Mamy za sobą 18 godzin 43 minuty, co do orientacyjnych czasów szlaku daje nam 50 minut przewagi.

Pierwszy punkt powitania z Suchą: rzeka. Chlapiemy stopy. Przyglądamy się rybkom. Odpoczywamy.

Drugi punkt oswajania się z Suchą: napoje.  Znajdujemy sklep, kupujemy wodę i colę. Nagrodę za przejście 60km.

Trzeci punkt udomawiania w Suchej: OBIAD. Pierwotny cel: Karczma Rzym. To tam miałam z Mirkiem delektować się żurkiem.  Ech… Nic to. Nadejdzie taki czas.

Wchodzimy do jakiegoś punktu gastronomicznego. Postanawiamy tutaj zostać. Zamawiamy konkrety do zasilenia naszych akumulatorów. Później domawiam sobie jeszcze kawę. Również sypaną.

Nim uduszą pieczeń (to dla mnie), czy uklepią devolaia (to dla Marcina) mija chyba co najmniej pół godziny. Dobrze. Odpoczywamy. W momencie, kiedy stwierdziliśmy, że przeanalizujemy dalszą trasę, z mapą, z przygotowanymi jeszcze w domu rozpiskami, przynoszą nam jedzonko. Odsuwamy zatem papierki i jemy. MNIAM. Z takim posiłkiem nie ma problemu. Daje radę żołądek, i wzrok, i wszystko.

Wychodzimy stąd pewnie po godzinie. I od razu chowamy się pod jakieś poddasze, w centrum miasta, przed burzą i deszczem. Skoro tak – mówimy – to idziemy spać.  Wypatrzone miejsce – czyżby stworzone dla piechurów? To jakby wiata dobudowana do murowanego budynku. Sąsiadująca przez chodniczek z drugą taką, przytuloną do przeciwległego budynku. Rozkładamy maty. Nie wspomniałam: mój niezastąpiony kolega Mirek pozostawił mi swoją. Gdyby była potrzebna.

I właśnie stała się potrzebna.

Nastawiam budzik, by wstać po godzinie. Ma zadzwonić o 17:33.

SPAĆ. Śmieszne. Dziwne. Inne. Usiłuję usnąć.

Ruch miasta, pobliskiej drogi z jednej strony, parkingu z drugiej, ludzi – trochę przeszkadza. Ale organizm relaksuje się samym leżeniem. Chyba udaje się pospać kilkanaście minut.  Dwa razy zaniepokojeni przechodnie zagadywali: czy wszystko w porządku? Nie trzeba pomocy?

Mówię do Marcina śmiejąc się:  – Napiszemy kartkę „Wyrypa. Obudzić o 17:33”.

Śpimy, leżymy, przewracamy się z boku na bok. Czekam na dzwonek budzika. Postanawiam wcześniej się nie zbierać. Dzwoni.

Pakujemy się. Burza jakby się oddaliła, deszcz siąpił, padał, nie lał. Też go nie ma. CZAS ruszyć dalej.

Obchodzimy miasto wypatrując wejścia na niebieski szlak. Z Marcinem niestraszne to. Bardzo dobrze nawiguje.

Okazuje się, że trasa naszej wędrówki wiedzie wzdłuż torów, i dalej – przepiękną wiszącą kładką nad Skawą. Choć to odcinek zaledwie 76m, niewiarygodnie udoskonala naszą wyprawę, dodając jej dodatkowej perełki podziwianych obiektów. I cóż za nią? Kolejna niespodzianka: oto niebieski szlak wiedzie wśród rozrośniętych pokrzyw, niesamowicie wysokich traw. Jakimiś łąkami. Pierwsi piechurzy przecierali kolejnym wyrypowiczom trasę. Ależ musieli się namęczyć!

Ten odcinek: niebieski szlak od Suchej do Makowa Podhalańskiego jest męczący dla Marcina. Irytuje go to kołowanie. Ale idziemy. Idziemy, idziemy, idziemy. Tak się ciągnie ta trasa. Momentami ma delikatne i mocniejsze podejścia. Wiele metrów łagodnie płaskich. Trasa tego odcinka mnie się podoba: ciągnie się lasami, krótkie momenty polami. Najciekawszy ostatni odcinek przecinający główną drogę: szlak ciągnie się pomiędzy zabudowaniami, wzdłuż płotów, ogródków. Jakby na przełaj. Ścieżka utwardzana schodami, płytami chodnikowymi, asfaltem. Na tym odcinku przeszliśmy przez Mioduszynę na wysokości 632m n.p.m.

Wreszcie, po niemal dwóch godzinach docieramy do kolejnego celu: Maków Podhalański.

Już godzina 20! Na drodze pojawia się lodziarnia. MNIAMMMM. Kupuję dwa duże włoskie.

Mniam, mniam, mniam. Na takie wyprawy mogę chodzić.

Marcin jest wykończony. Umęczył go ostatni odcinek. Psychicznie. I fizycznie.

Odpoczywamy. Na siłę coś przegryzamy. W dalej napotkanym sklepie zaopatrujemy się w wodę. To ostatni taki punkt na dalszej trasie do celu.  Nie dość, że przed nami noc, to i sklepów już raczej po drodze nie uświadczymy.

Jeszcze chwileczkę odpocząć. Jeszcze powolutku pomyśleć, popatrzeć na to, co dookoła.

Nie zrezygnujesz chyba tutaj? – dopytuję Marcina, obserwując go.

Nie. Idę dalej. – Ale widzę, że dużo go to kosztuje.

Ruszamy dalej. Nadal niebieskim szlakiem. Do, czy przez – jak się okazuje – Grzechynię. Znów część trasy wiedzie asfaltem. I znów pod górę.

Hm: czy rzeczywiście wygodniej asfaltem wspinać się niż szlakiem leśnym? W obecnej chwili chyba asfaltem. Dla wypoczętego ciała górski szlak atrakcyjniejszy.

Na trasie spotykamy kolejnych wyrypowiczów.  Wraz z tą trójką pokonujemy tę trasę dłuższy czas, to ich wyprzedzając, to idąc równo, to zostając daleko za nimi.

Powolusieńku zapada zmrok. I w tym mniej więcej czasie szlak z szosy skręca w las.

Po kilkudziesięciu minutach na drzewach dostrzegamy z Marcinem oznakowanie czerwonego szlaku, który miałby skręcać w lewo. Czasowo to nam nie pasuje. Sprawdzamy: niebieski odbija w prawo, czerwony w lewo. Coś tutaj nie tak. Wg mapy niebieski powinien się skończyć. Po chwilach zwątpienia, zastanawiania, konsultacji z trójką wyrypowiczów, z którą na tym odcinku się mijamy – decydujemy kontynuowanie wędrówki niebieskim szlakiem. I jest to właściwa decyzja. Po czasie dochodzę do wniosku, że w świetle naszych czołówek to, co widzieliśmy jako czerwony kolor, musiało być pomarańczowym. Oprócz tego jednego znaku, pojawiały się potem czerwone kropki na białym tle kwadratu. To oznakowanie „szlaku końskiego”. I zapewne to nas zmyliło. I jakby trochę wypaliło, zniechęciło, wytrąciło z rytmu marszu.

Odnaleźliśmy – zgodnie ze wskazówkami na mapie – punkty orientacyjne: kapliczkę, drogę. Byliśmy zatem na właściwym szlaku.  Za nami Ostra Góra 565m n.p.m.

Za to co raz ciemniejsza noc nas otulała. Z jednej strony wyciszała się przyroda. Z drugiej – dojście do zabudowań zakłócało nocny spokój: śpiewy i radosne wołania wczasowiczów i tubylców, światła gospodarstw zatracały wartość ciemnej aury w górach.

O godzinie 22:32 docieramy do tego właściwego skrzyżowania szlaków: skręcamy w lewo w czerwony. Niebieski rzeczywiście tutaj się kończy.

Przed nami cel w postaci Przysłopu i Przełęczy Przysłop. I – i dodatkowo przed nami, gdzieś za pasmem górskim zapewne naszego ostatecznego celu: BŁYSKI. BURZA! Tam jest burza! Czy do nas również dotrze? Czy siłą każe przerwać wyrypę?

Obserwując horyzont, idziemy. Zaczyna robić się chłodno, skądś pojawia się wiaterek.

Niby łagodny, ale chłodny. Wszedłszy – zgodnie z linią szlaku – na asfalt, znów złączywszy się z trójką znanych nam już wyrypowiczów, szukamy miejsca do przeczekania co raz bardziej przybliżającej się burzy. Błyski już nie tylko niemym dźwiękiem, ale ostrymi grzmotami dobrze słyszalnej burzy do nas docierają. Zatem nie oszczędzi ona nas.

Rozważamy miejsca schronienia. Chłopak z tamtej grupy podpowiada, że jeszcze w ubiegłym roku na przełęczy Przysłop stała chatka. Drewniana. I nie miała szyb w otworach okiennych.

Może tam udałoby się przeczekać nawałnicę?

Szukamy, wypatrujemy, usiłując burzową ciemność rozświetlić naszymi czołówkami. I – jest! Podchodzimy do chatki, na której olbrzymi napis: „Na sprzedaż”. Ha! Nie tylko okna nie mają szyb, ale i właz drzwiowy otworem stoi, jakby wołał „Chodźcie, schrońcie się u mnie”.

Wchodzimy zatem. Przyjemny zapach drewna. W środku porozstawiane duże pnie drzew – jako siedziska, i jeden dużo większy – jako stół. Zgodnie dochodzimy do wniosku, że gasimy czołówki. Gdyby miał nas ktoś wypatrzeć i przegonić?

My z Marcinem, mając karimaty, w czym ja dzięki Mirkowi! – kładziemy się. Towarzysząca trójka rozsiada się wokół ‘stołu’. Porozumiewają się szeptem. Wszyscy rozważamy, cóż będzie, gdy ktoś tutaj przyjdzie. Przegoni nas? Chronimy się przed burzą. Błyska co raz intensywniej, grzmoty co raz donośniejsze. Śpię i słyszę szum deszczu. Krople gęsto padające szumią na dachu. Usypiają…

W którymś momencie zauważam, że siedząca trójka przebiera się i zbiera. Marcin też usiadł na swojej karimacie.

–              Nie możesz spać? – dopytuję.

–              Nie.

Spoglądam na zegarek: dochodzi pierwsza po północy. Zaledwie 45minut tu jesteśmy. Zbieramy się i my. Szum deszczu ustał.  Burza oddaliła się. Nie ucichła, nie umilkła – gdzieś dalej poszła.

Szukamy zejścia szlaku czerwonego w żółty. Tym teraz będziemy podążać. I od razu, na dzień dobry: mocno w górę. Do tego – burza na nas czekała. Tutaj. Na tym szlaku. Straszyła nas swoimi grzmiącymi odgłosami. Chwilowymi błyskami. Jakby chciała z nami wędrować. Poopowiadać o górach nocą. Potowarzyszyć we wspinaczce, momentami już trudnej dla nas. Wędrujemy 26godzinę.

Przechodzimy przez Kiczorę usytuowaną 905m n.p.m., Solnisko 883m n.p.m., schodzimy i wchodzimy na Kolędówkę 884m n.p.m., by pokonać najtrudniejszy w tym fragmencie wyprawy odcinek do Jałowca. Tutaj, 1111m n.p.m., zastaje nas godzina trzecia nad ranem. Powolusieńku zaczyna szarzeć. Czekam na świt i jasność. Źle mi się idzie z czołówką. Na samym szczycie: jak dobrze, że jednak burzową porą tutaj nie dotarliśmy. Olbrzymie wzniesienie. Hala? U stóp drzew malusieńka bacówka. W sam raz na dwóch chrapiących piechurów, którzy tam przeczekali niebezpieczny czas.

My z Marcinem tutaj ‘dychamy’. Coś przegryzamy – na siłę. Bo oprócz tego porządnego obiadu, resztę tak trudno przełykać. Ale zmuszamy się. Przed nami jeszcze… trzy? Cztery? Godziny. Jeszcze tyle???

Marcin, idziemy. – mówię stanowczym tonem, zbierając swoje rzeczy.

Odszukuję oznakowania żółtego szlaku. Idziemy. Schodzę, co rusz obracając się do tyłu badając w jakiej odległości ode mnie Marcin. Idzie, idzie… – ale tak daleko jeszcze, tak wolno.  Doszedłszy do Przełęczy Suchej (982m n.p.m.) czekam na mojego kolegę. Czekam i czekam. Jest.

Przepraszam, ale mam problemy ze schodzeniem. – informuje mnie Marcin.

Hm – każdemu z nas to mogło się przytrafić. Rozumiem. Choć umęczony organizm krzyczy w środku by szybciej, by przyspieszyć. By iść, iść  i dojść. P o w o l i! Mówię niemo do siebie.

P o w o l u t k u. Dojdziemy. Damy radę.

Schodzimy żółtym szlakiem i wspinamy się do góry – do zielonego. Sama czuję jak trudno iść śpiącemu organizmowi. Ćwiczę oczy, by nie zasypiać na stojąco. Staram się żwawo ruszać,

by nie usypiać. Rozmowa! Tego trzeba na takiej trasie. To nas rozbudza, motywuje do dalszej wędrówki. Rozmawiamy i idziemy.  Przechodzimy przez Czerniawę Suchą (1062m n.p.m.), Beskidek 18m niżej, Przełęcz Klekociny 864m n.p.m. i zmuszamy do dalszego marszu. Dochodząc do krzyżówki ze szlakiem czarnym dostrzegamy innych wyrypowiczów – śpiących. 

Jeszcze pół godziny – i niespodziewanie ukazuje się czerwony szlak. Wspinaczka na Mędralową. Mordercza. Bardzo mocne podejście. I – wreszcie!!! Wreszcie kierunkowskaz: „GŁUCHACZKI”. Nic to, że napisane: 1h15’. Nic to!!! Już bliziutko. Już całkiem jasno wokół. Do przodu! Do celu!

A tu… Marcin rozsiada się. Wyczerpany. Źle się czujesz? – dopytuję. Potakuje. Obserwuję go. Ok, siedzenie przywraca – na tyle, na ile w tym momencie się da – siły. Uspokajam się. SPOKOJNIE. Posiedzimy. Odpoczniemy.

Zbieramy się po około dwudziestu minutach. W tym momencie, drogą z prawej, nie szlakiem, wychodzi jakaś dziewczyna. Czy to nie ta, z której grupą szliśmy do Grzechyni i chowali się przed burzą w chatce na przełęczy przysłopskiej?            Tędy droga? – dopytuje nas.

–              Tak. – odpowiadamy. – A skąd idziesz? – teraz my ciekawie zapytujemy.

–              Koleżanka powiedziała, że tu taki skrót.

Hm. Skrót. Ok. Niech będzie skrót. Skrót…  Wyrypa to 100km, a nie skrót. Niech będzie skrót.

My z Marcinem kierujemy się własną filozofią. Idziemy wg naszych zasad.

Dziewczyna ruszyła. My jeszcze chwilkę marudzimy, dokańczamy zbieranie się – i marsz.

DO CELU. DO GŁUCHACZEK.DO SPANIA.

W którymś momencie wędrówki, mając daleko za sobą Marcina, postanawiam zejść wyraźną drogą, odbijającą od szlaku, w prawo. Pamiętając – jak się okazuje bardzo niepotrzebnie – z ubiegłego roku brak kierunkowskazu na Głuchaczki, mam obawy, dokąd właściwie iść. Czy ta droga prowadzi do Głuchaczek? Idę dłuższą chwilę, po czym stwierdzam, że to nie to – zawracam. A tu: Marcin tuż za mną, za nim ta dziewczyna.

Nie tędy droga.  – mówię – zeszłam tylko sprawdzić.  Straszne miny. Bo teraz trzeba się wspiąć do szlaku.

Wracamy do punktu wyjścia. Tutaj czerwony schodzi w lewo. Ok – prowadzi, to prowadzi. Zdaję się na jego ukierunkowanie. Tylko brakuje mi tabliczki potwierdzającej dobry marsz. Gdzie Głuchaczki?

Kontroluję czas i nasz marsz. Teoretycznie jeszcze nie doszliśmy do zejścia do bazy.

W którymś momencie jest wskazówka „Głuchaczki 0,5h”.  Czyli nadrobiliśmy około kwadransa. Pomimo błądzenia.

Po jakimś czasie kolejne znaki – tym razem słowacka róża szlaków. Na jej szczycie „Horne …….” Głuchaczki? Górne Głuchaczki? Czy to zmyliło dziewczynę, która właśnie tam zeszła z czerwonego? Czekam na Marcina. Gdy dotarł do tego miejsca, informuję:

–  Posiedź tutaj. Zejdę dalej czerwonym, poszukam. Może trafię na kierunkowskaz do naszego celu.

–   Ok – odpowiada.

Idę. W dół, w górę. Postanawiam iść do momentu wybicia czasu, kiedy to od Mędralowej miały być Głuchaczki. Cały odcinek miał trwać godzinę i kwadrans. W trakcie marszu był drugi znak – pół godziny do Głuchaczek, ale nie pokrywał mi się ten czas z zegarkiem. Idę, idę, idę. Góra, dół, góra, góra, góra, dół, dół, dół. Siódma. Więc już powinno być zejście. A nie ma. Wołam w las: będzie to zejście? Są gdzieś te Głuchaczki? Nigdy więcej żadnych wyryp! Nawet echo mi nie odpowiada. GÓRY SĄ DLA CIERPLIWYCH I WYTRWAŁYCH. Wyciszam się.

Zdezorientowana najpierw dzwonię do Marka. Poza zasięgiem. Pięknie! Piszę sms’a. Określam miejsce, gdzie jesteśmy. Pytam o wskazówki.

Żadnego odzewu. Dzwonię. O – jest zasięg, jest sygnał. Odebrał.

Tu Klaudia. Podpowiedz, jak dojść do Głuchaczek. Jesteśmy na czerwonym szlaku. Zostawiłam kolegę pod czeskim oznakowaniem szlaków, było tam napisane Górne Głuchaczki. Chyba Górne Głuchaczki. Jak dojść?

–              Musicie zejść w dół. Do podejścia. Po prawej stronie będzie widać flagi. I bazę.

–              Na pewno będzie widać?

–              Tak. Kierunkowskaz też powinien być.

–              Na pewno? Pamiętasz: w tamtym roku były tylko kartki w koszulkach foliowych.

Upewnia mnie, że jesteśmy na dobrej drodze. Rozłączamy się.

Idę zatem do przodu. Przede mną mocne zejście i… jakaś dziewczyna w dole. Patrzy w moją stronę osłaniając oczy od słońca. Czyżby wystawili kogoś, by kierował do celu? Miłe. – myślę sobie.

Ale nie – to tylko jedna z wyrypowiczek, która czeka na swoją koleżankę. A – pewnie na tę, która tam zeszła przy słowackim znaku.

I jest kierunkowskaz na Głuchaczki!

Dzwonię do Marcina:

–              Zejdź na dół. Czekam na Ciebie. Jesteśmy na dobrej drodze.

–              Ok.

Czekam zatem. Czekam. Czekam.

Zeszła już ta zbłąkana dziewczyna. Spoglądam na zegarek: już minęło piętnaście minut od naszej rozmowy z Marcinem, a jego nie widzę. Wspinam się zatem na pierwszą górkę. Wypatruję. Czekam. Nie ma.

Dzwonię. Kule! Zboczył gdzieś w prawo. Nie zaznaczyłam, by trzymał się czerwonego cały czas. Podchodzę dalej i dalej. Wspinam się ze trzy razy. Uf – jest. W końcu jest.

Wracam zatem, a on idzie – do punktu, gdzie zejście do bazy. Dochodzimy do kierunkowskazu: Baza Namiotowa Głuchaczki, 1’. Jedna minuta? Mierzę czas. Jedna minuta dla biegaczy. My przekraczamy ‘bramę’ bazy po pięciu minutach.

U drzwi chatki wita nas sam Marek. Uścisk ręki. Stop stopera: 11h 34’38” i 24h. w sumie ponad 35 godzin. Niecałe półtorej doby.

SPAAAĆ.

Niewiarygodne: doszliśmy.

Straszna była ta wyrypa. Trudna.

Na szybko wnioskuję: w tygodniu przed wyrypą koniecznie trzeba bardzo dobrze się odżywiać i WYSYPIAĆ.

Marcinowi należą się gratulacje: jest co prawda triatlonistą, ale 100km po górach…  BRAWO!

Na miejscu oporządzenie siebie. Herbata. Dla ochotników kiełbasa nad ognisko.

Koniecznie muszę się wykąpać. I wcale w tym mi nie przeszkadza lodowata woda. W chatce chłopcy śmiali się „ubierz się ciepło”, gdy obwieściłam chęć wykąpania się.

Wziąwszy od Marka telefon do kierowcy busa, zamawiam dla grupy przejazd do Żywca. Dopytuję o koszt, ustalam godzinę wyjazdu. I spisuję chętnych.

Ostatnie zdjęcia. I wymarsz.

I NIESPODZIANKA: niecałe pięć minut po wyjściu z bazy dobiera się do nas burza. Nie ta, która nocą przeprowadzała Marcina i mnie szlakiem. Tutaj ta niesamowita, z gradem, ze strasznymi grzmotami i błyskami. Ot – zwieńczenie wyrypy. Byśmy szczególnie ją zapamiętali.

Na szczęście nic się nikomu nie stało, więc był to przyjemny akcent zakończenia tegorocznej wyprawy na 100km.

W Żywcu wysiadamy po 13:45. Zarówno PKS do Krakowa, jak i nasz pociąg do Katowic  odjechały kilka minut przed naszym przybyciem. Następny za dwie godziny.

Z Marcinem idziemy na obiad. Poszukując właściwego nam miejsca, zwiedzamy centrum miasta. Obiadek taki sobie. Powrót na dworzec – i już pociąg. Przyjechały dwa składy. Nie ma zatem stania i ścisku w upalnym przejeździe.

Katowice, 18:30. Tu żegnamy się – każdy w swoją stronę.

Do domu docieram po dwudziestej.

Nie wiem skąd mam siły, by pomyć jeszcze buty. Wypakować wszystko. Coś zjeść. I wreszcie SPAĆĆĆĆĆĆĆ

Ostateczne statystyki: zgłosiły się 202 osoby, przeszły całość 62 – czyli jakieś 30 i coś procent. I tak dużo, prawda?

Jeden komentarz na temat “Beskidzka Wyrypa 2012”

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

%d blogerów lubi to: